z Dionizym Piątkowskim rozmawia Mateusz Madejski

 

Kto właściwie dzisiaj słucha jazzu? Czasem można odnieść wrażenie, że głównie elity.

W Ameryce, czyli kolebce tego gatunku, gra się jazz w obskurnych klubach, ale i w prestiżowych salach koncertowych – nikogo to specjalnie nie dziwi. W Europie jest to muzyka bardziej nobliwa, więc dominują festiwale i duże koncerty. Ostatnio w Polsce jazz staje się coraz bardziej modny. Na koncerty po prostu wypada chodzić i jest to pewnego rodzaju nobilitacja. Ta moda się nie skończy, bowiem jazz w swej istocie jest bardzo kreatywny i komunikatywny, także w sensie relacji społecznych. Jazz jest muzyką emocji – i nieważne, czy jest to przebojowy smooth-jazz, taneczny acid, czy swingowy standard.

Mateusz Madejski: No właśnie, ta muzyka wywodzi się z USA. Czy w Polsce i Europie gra się ten „prawdziwy jazz”?

Naszą przypadłością jest próba dostosowania rodzimego jazzu do standardów amerykańskich. Ale są to – proszę mi wierzyć – dwa różne światy. Jazz w Ameryce jest swoistą kulturą, stylem życia. Jazz nigdy taki nie będzie w Europie i w Polsce. Nasz jazz jest nieco akademicki, muzycznie i brzmieniowo poprawny – ciekawy, ale nie amerykański. Muzycy z USA, z którymi często na ten temat rozmawiam, kwitują to lakonicznie: my tworzymy prawdziwy jazz. Wy gracie jazz-music. Kochajmy zatem i szanujmy jazz europejski, w tym także doskonały jazz polski.

 Popularność jazzu w Polsce ciągle rośnie.

W naszym kraju odbywa się rocznie ponad sto dużych festiwali. A zatem na dobrą sprawę co tydzień odbywają się co najmniej dwa festiwale jazzowe! Jeśli do tego dodać kilkaset imprez klubowych, to obraz dzisiejszego polskiego jazzu jest naprawdę imponujący. Od wielu, wielu lat organizuję koncerty cyklu Era Jazzu i zawsze imprezy te mają komplet słuchaczy. I dzieje się tak zarówno w prestiżowych salach koncertowych, jak i na klubowych estradach. Dzisiaj jazz jest w swoim najlepszym okresie – doskonałej recepcji, swoistego elitarnego snobizmu, ale także równania do sztuki o wysokich aspiracjach.

Czy z grania jazzu można się dziś utrzymać, czy artyści traktują tę muzykę raczej jako hobby?

Gdy studiowałem jazz w Berkeley, zorientowałem się, że bycie jazzmanem jest etykietą zastępczą dla wszystkich pomysłów w sferze duchowej. Reszta to proza życia. Poznałem wtedy kierowcę ciężarówki, który podrzucił mnie do Los Angeles. Oniemiałem, słysząc jego nazwisko – Pharoah Sanders, wybitny saksofonista i jeden z gigantów awangardowego jazzu. Jazz jest fajny – mówił Sanders – lubię grać w sobotę w klubie w San Francisco, ale wiesz, stary, ja muszę mieć normalną pracę, bo żona chce pieniądze na utrzymanie domu i rodziny. Ale bycie zawodowym muzykiem jazzowym w Stanach nie jest niczym nadzwyczajnym, to praca jak każda inna. Każdy amerykański uniwersytet ma wydział jazzu. W Pittsburghu, gdzie gościnnie wykładam, mam komplet studentów, którzy nie myślą o byciu jazzmanami w kategoriach kariery. Niektórym z pewnością marzy się sława, inni chcą być tylko muzykami studyjnymi, co znaczy, że będą zarabiać więcej niż sławy, bo codziennie będą mieli pracę. Wielu pragnie grać zawodowo, jak Wynton Marsalis, który rano dyryguje i gra jako solista z orkiestrą dziecięcą w nowojorskim Lincoln Center, po południu występuje ze swoim jazzowym sekstetem, a wieczorem w Carnegie Hall gra Mozarta.

 Ale zdarza się, że artyści, którzy są u nas traktowani jak gwiazdy, są u siebie zwykłymi muzykami.

Jest w Chicago taki klub – Green Mill. Lokal ten zawdzięcza zresztą swoje istnienie Alowi Capone. W każdy poniedziałek występuje tam Patricia Barber – w Europie traktowana jak wielka gwiazda, a do Green Mill dojeżdża autobusem. Kiedy zaprosiłem przed laty Patricię do Polski, na widok plakatów zapowiadających jej koncerty i dziennikarzy cisnących się na rozmowę po prostu oniemiała… David Murray, wybitny saksofonista, powiedział mi kiedyś, że widząc wielotysięczny tłum słuchaczy w Sali Kongresowej był przekonany, że pomylił salę. Nie mógł uwierzyć, że wszyscy ci ludzie czekają na niego – w Stanach grywa dla kilkudziesięciu fanów. Amerykańscy muzycy nie mają pojęcia, jakim kultem otaczamy jazz, że gramy go w filharmoniach. Przed laty, podczas pierwszego pobytu w USA, wybrałem się na koncert legendarnego Rona Cartera w San Francisco. Bałem się, że nie dostanę biletu, a tymczasem najwybitniejszy basista jazzu grał w klubie dla siedmiu osób.

Już w młodości zainteresował się Pan tą muzyką?

Ta sztuka i kultura zawładnęły mną na zawsze. Trwa to dekady, choć coraz częściej zapuszczam się w inne rejony: muzyki klasycznej, etnicznej. Jestem klinicznym przykładem „porażenia jazzem”. W jazzie tkwię blisko trzydzieści lat; początkowo jako rozmiłowany w tej muzyce fan i kolekcjoner płyt, później jako dziennikarz i publicysta jazzowy. W końcu jako organizator koncertów i promotor. Napisałem też kilka książek – w tym pierwszą w Polsce Encyklopedię Jazzu. Dla tego, co robię, mam tak zwane „papiery”: kończąc etnografię, wyspecjalizowałem się w folklorze muzycznym (napisałem nawet pracę dyplomową o wpływach folkloru w polskim jazzie!), potem kurs „Jazz & Black Music” na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Ale mój kapitał to przede wszystkim tysiące doświadczeń i prywatnych kontaktów z artystami i ludźmi z tzw. jazz-businessu.

 Jazz wywodzi się z afroamerykańskiej kultury. Czy „rodowici” Europejczycy też potrafią „czuć” tę muzykę tak samo jak Afroamerykanie?

Mamy tyle samo doskonałych muzyków zarówno o białym, jak i o czarnym kolorze skóry. Myślę, że powinniśmy być szczęśliwi, iż etap czarnego muzyka, który kupuje publiczność tylko tym, że pochodzi z Chicago i jest czarnoskóry, mamy już za sobą. Patrzę na jazz jako na ogromny konglomerat tradycji, obrzędu, obyczaju i kultury – tak więc nie mogę wyzbyć się tej fascynacji. Jako etnolog i specjalista od folkloru traktuję cały jazz jako najwspanialszy i najpełniejszy cywilizacyjny folklor. Proszę zresztą spojrzeć wokoło: muzyka, nie tylko jazz, staje się coraz bardziej „kolorowa”. I tym wpływom i fascynacjom podlega