Rozmawiamy w Nowym Jorku, w przeddzień galowego koncertu IAJE – najważniejszej konwencji jazzowej. Czy występ na tej prestiżowej estradzie wraz z Patem Methenym, Cassandrą Wilson oraz trio Medeski-Martin & Wood nie jest swoistą nobilitacją dla swingowej sztuki wokalnej ?
To jest rodzaj ważnego wyróżnienia dla zespołu. Zazwyczaj na gale IAJE zapraszane są największe gwiazdy sezonu i nie ma to chyba znaczenia, jaki rodzaj jazzu jest promowany czy preferowany. Rzeczywiście , The New York Voices znalazł się w ekskluzywnym towarzystwie twórców, którzy są ostatnio niezwykle aktywni i popularni. To nam imponuje. W Ameryce nie ważny jest styl jaki uprawiasz, ważne są efekty. Przez ostatnie sezony byliśmy hołubieni przez krytyków i publiczność. Dobrze sprzedawały się nasze albumy, sporo koncertowaliśmy. I to wszystko w czasach, gdy tyle mówi się o nowoczesności jazzu, o peryferiach swingu, jazzu akustycznego.
Wśród plejady gwiazd jazzu tylko nieliczni decydują się na pozostanie wiernym jazzowej, swingowej tradycji. Jeszcze mniej wokalistów wybiera drogę kariery, kreacji poprzez zespołowe śpiewanie ?
To jest paradoks naszej muzycznej rzeczywistości. We wszystkich szkołach muzycznych w Ameryce kształci się wokalistów , pielęgnuje jazzową tradycję, ale tylko nieliczni decydują się na zawodowe uprawianie śpiewu. Wszyscy chcą zrobić szybko karierę, najlepiej w grupie rockowej, soulowej, popowej. Do jazzu trafia niewielu, bo przecież zaledwie kilku wokalistów ma szansę zaistnieć na tym rynku. Diana Krall, Patricia Barber, Kevin Mahogany, Kurt Elling – to tylko nieliczne, udane kariery ostatnich lat. Ze śpiewającymi zespołami jest jeszcze gorzej. Bo to wymaga wielu, wielu lat pracy, zrezygnowania z indywidualnej kariery, poddanie się mozołowi ćwiczeń, prób, szukania pomysłów i brzmienia.
Macie zatem, jako zespół, dość komfortową sytuację. Obok The Manhattan Transfer jesteście jednym z niewielu zespołów, którym się – na rynku jazzowym – powiodło ??
Kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych rodził się The New York Voices nie specjalnie wierzyliśmy w sens tych działań. Każdy z nas miał jakiś inny, pomysł na życie z muzyki. Już wtedy porównywano nas do Manhattan Transfer, ale to oni byli znani i popularni. To nas dopingowało, bo wierzyliśmy, że jest sens dla naszego pomysłu. Ale te pierwszych kilkaset koncertów – to był egzystencjalny koszmar. Co kilka tygodni likwidowaliśmy zespół, by znowu go zakładać. Każdy z nas robił też inne rzeczy: Darmon grywał jako studyjny saksofonista , Peter śpiewał folkowe ballady w knajpach Manhattanu i New Jersey, Kim nagrywała komercyjne „jingle” i realizowała przedstawienia dla dzieci, Lauren eksperymentowała z awangardowym jazzem.
Kiedy nastąpił przełom dla zespołu, muzyki ?.
Z pewnością był to koniec lat dziewięćdziesiątych, gdy mieliśmy już kontrakt z wytwórnia GRP Records oraz debiut płytowy. Z prowincjonalnego, nowojorskiego zespołu staliśmy się popularnym zespołem amerykańskim. Zaczęliśmy koncertować w całych Stanach, pojawiły się zaproszenia z Europy. To był rezultat ogromnej promocji wytwórni oraz jej środowiskowego prestiżu. Znaleźliśmy się przecież w tej samej oficynie, dla której nagrywał Chick Corea, Lee Rittenour, Pat Metheny, Gary Burton, Diane Schuur i B.B.King. David Grusin i Larry Rosen – producenci płyt doprowadzili także nasze brzmienie do „substytutu GRP-sound”. Odtąd nasze brzmienie było niezwykle nowoczesne, coraz bardzie odlegle od stylistyki przebojowego swingu. Zmniejszył się także dystans do Manhattan Transfer. Nie unikając śpiewania przebojów, byliśmy coraz bardziej jazzowi.
Wydawało się wtedy, że wchłonięci zostaniecie przez stylistykę elektrycznego brzmienia GRP Records ?
To było największe niebezpieczeństwo dla naszej muzyki. I choć albumy zrealizowane dla GRP powodowały ogromne zainteresowanie naszą muzyką, to coraz częściej unikaliśmy tej stylistycznej szufladki. Stąd też wspólne koncerty z Ray’em Brownem, Bobby’m McFerrinem, Nancy Wilson, George Bensonem.
Ale także nawrót do swingowej tradycji w nagraniach i koncertach z orkiestrą Counta Basiego ?
Tego się nikt nie spodziewał ! Nieoczekiwanie album nagrany z legendarną orkiestra jazzową stał się wielkim sukcesem i przyniósł nam – co było największym zaskoczeniem dla jazzowej branży – Grammy Award. Ale to był także sygnał, że musimy odnajdywać się w takiej właśnie konwencji. Potem nagraliśmy standardy jazzowe z orkiestrą Dona Sebesky’ego, z gitarzystą Jimem Hallem, jazz-hity kompozytora Irvinga Berlina.
Kolejnym repertuarowym zaskoczeniem okazał się album „The New York Voices Sing The Songs Of Paul Simon”
Od kilku lat chcieliśmy nagrać taką płytę. Paul Simon jest wspaniałym kompozytorem i sam dokonał koniecznych aranżacji. W rewanżu pomagaliśmy mu także w jego najnowszej płycie. Jednak wbrew oczekiwaniom nie powstała płyta przebojów Simona śpiewana na jazzowo. Wykorzystaliśmy wspaniale i popularne piosenki Simona i nadaliśmy im jazzowe brzmienie, strukturę swingowego hity, melodykę jazzowej wokalizy.
Nawrotem do jazzowej tradycji jest „Sing, Sing, Sing” ?
Po raz pierwszy kilka piosenek z tego albumu zaśpiewamy w Polsce. To jest chyba nasz najciekawszy album: przebojowy, doskonale zaaranżowany, firmowy znak jakości The New York Voices. I nie jest to jazzowy szablon, swingowe piosenki lekkie, łatwe i przyjemne, ale nasz ukłon w stronę jazzowej tradycji .Wykonany niezwykle nowocześnie, z aranżacjami przywodzącymi na myśl najlepsze pomysły Hankocka, Quincy Jonesa i Ellingtona.
Rozmawiał (2002) :