Dalej niż bliżej: Wydawało mi się, że skończę jako pisarz

z Dionizym Piątkowskim rozmawia Anna Kochnowicz-Kann

 

Anna Kochnowicz-Kann: Pierwsze zaskoczenie związane z Tobą to fakt, że jesteś honorowym obywatelem Nowego Orleanu. Jak to się stało?

Dionizy Piątkowski: Przypadek, ale to dłuższa opowieść… Zacznijmy od tego, że bardzo lubię folklor, muzykę naturalną, nie tylko jazzową, a południe Stanów, Luizjana, jest niezwykle ciekawa kulturowo i kiedyś chciałem przywieźć na koncert w Polsce autentycznych muzyków z Nowego Orleanu. Nie Wyntona Marsalisa, nie muzyków znanych i popularnych, tylko takich, którzy grają w klubach, knajpach. I znalazłem taki zespół. Chyba półtora roku negocjowaliśmy warunki, a kiedy już wszystko było dopięte na ostatni guzik, pięć koncertów miało się odbyć jesienią 2005 roku, w sierpniu uderzył huragan Katrina…

 Nowy Orlean ucierpiał wtedy chyba najbardziej…

A ja do końca września nie miałem absolutnie żadnego z nimi kontaktu. Koniec końców odnaleźliśmy się, usłyszałem, co się stało, jaki bezmiar tragedii ich dotknął. Ich dzielnicę zalała woda, wszystko zostało zniszczone, łącznie z instrumentami, niektórzy stracili rodziny, innym udało się wywieźć najbliższych do Teksasu…

 Występy odwołałeś?

Nie – jak tylko potwierdzili, że jednak przylecą, machina koncertowa została uruchomiona.

 A co z instrumentami?

Wypożyczyliśmy im tutaj. Przywieźli tylko trąbkę. Wszystko odbyło się zgodnie z planem: od Warszawy do Poznania. Ale wiedząc już, co się stało, te koncerty zrobiliśmy pod szyldem „Era Jazzu for New Orleans” i wyprodukowaliśmy całą masę gadżetów, których sprzedaż miała wspomóc tych muzyków. Nie zapomnę jednej sytuacji… Ostatni koncert odbył się w Poznaniu, w „Piano Barze”, i tu miało też dojść do rozliczenia finansowego. Negocjacje ustawiły stawki – nazwijmy to tak – na poziomie dla nas atrakcyjnym. No, ale sytuacja się zmieniła, mnie było głupio, że mają dostać w sumie niewielkie pieniądze, więc honoraria znacząco podnieśliśmy, co było dla nich nieprawdopodobnym szokiem, bo jeżeli ktoś oczekuje, powiedzmy, tysiąca dolarów, a dostaje cztery, to jest to spora różnica. Plus przekazana im została cała kwota ze sprzedaży tych plakatów, koszulek, kubków i czego tam jeszcze. I oni się rozpłakali. Siedmioro dorosłych ludzi wycierało ukradkiem oczy! Mi ze wzruszenia odebrało mowę. Dwa lata później poleciałem z żoną na festiwal „New Orleans Jazz & Heritage”, największy festiwal jazzu w Ameryce. Oczywiście spotkaliśmy się z tymi muzykami. W którymś momencie trębacz zapytał mnie, czy nazajutrz około dwunastej nie wpadłbym do nich…

 …zbliżamy się do odpowiedzi na pierwsze pytanie?

Czekaj, czekaj! No, więc tego następnego dnia, w T-shircie, adidasach, krótkich spodniach zjawiam się pod wskazanym adresem i jestem trochę zdziwiony, bo coś mi nie pasuje…

Ratusz?

Ratusz miasta New Orleans! Jestem gościem Rady Miasta i Burmistrza… Przedstawiają mnie jako pierwszego organizatora koncertów w Europie dla muzyków nowoorleańskich … Wyobrażasz sobie, jak się czułem? W tym stroju turysty? Dobrze, że chociaż japonek nie założyłem! I w tych okolicznościach wręczono mi dyplom, poświadczający, że jestem odtąd Honorowym Obywatelem Nowego Orleanu.

 I to koniec tej historii? Dyplom i tyle?

Nic innego z tym się nie łączy… Ale kilka lat później spotykam w Poznaniu Wyntona Marsalisa, przy okazji koncertu z Orkiestrą Amadeus (5.02.2018 – przyp. AKK). Chwalę się, że mam honorowe obywatelstwo jego miasta, pokazuję mu dyplom, a on mówi: „Słuchaj, to skandal, bo mnie nie dali”. Pocieszałem go, że widać tak świat został skonstruowany, bo ja też nie jestem honorowym obywatelem swojego miasta…

 Powiedziałeś, że zawsze interesowała cię muzyka autentyczna. Twoi koledzy słuchali rocka, a ty muzyki ludowej? Tak to było? I jeszcze ten kierunek studiów –etnografia…

Myślę, że to jest jakaś konsekwencja. Czasami się zastanawiam, dlaczego też jazz wszedł we mnie tak szybko i tak wcześnie; moi koledzy z lat licealnych rzeczywiście fascynowali się zespołami takimi, jak Deep Purple czy Jimim Hendrixem, a mnie bardziej z tamtych rejonów podobał się – jeśli chciałem lub musiałem słuchać – Bob Dylan…

 A Czerwonych Gitar słuchałeś? Albo Trubadurów?

Nie, z polskich słuchałem – i do dzisiaj zapamiętałem – zespół No To Co. Może to jest jakiś klucz do tych moich wyborów? Ale z drugiej strony w życiu młodego człowieka bardzo ważne są „pierwsze razy” –  pierwsza wódka, pierwsza dziewczyna, pierwsza muzyka, której posłuchałeś i która ci odpowiadała… Ja od znajomych moich rodziców dostałem ze Szwecji zestaw płyt – to były lata sześćdziesiąte – a wśród nich był Stan Getz, John Coltrane.

 Można było się zakochać…

…jeżeli lecą bossa novy, samby Getza, a zaraz potem słuchasz ballad Coltrane’a, to jest dokładnie, jak mówisz: zakochujesz się. Od tego się zaczęło to moje zainteresowanie jazzem. Wiedziałem, że dalej będę szedł w tym kierunku, że to jest mi bliższe niż – na przykład – Led Zeppelin.

 A skąd etnografia w tej układance?

To przyszło później. Chociaż na jazz patrzyłem też, jak na ludową muzykę, tylko że  amerykańską. Etnografia, którą studiowałem w Poznaniu, mocno mi usystematyzowała to wszystko. Pokazała i kulturę, i muzykę, i świat. A ja zacząłem patrzeć przez pryzmat muzyki ludowej na wszystko.

 Chyba nie do końca zdajemy sobie z tego sprawę, że muzyka ludowa i jazz mają te same korzenie, że to też była muzyka improwizowana. Jednocześnie zapomnieliśmy, czym jazz był pierwotnie…

Tak, masz rację. Jeśli chodzi o muzykę, to zaczęło się anegdotycznie. Znana jest taka opowieść o tym, jak w jaskini spotkało się dwoje ludzi i jeden z nich spuścił na nogę drugiemu ogromny kamień, co wywołało potworny wrzask zranionego; mówi się, że to była pierwsza muzyka i pierwsza improwizacja… Muzyka jazzowa, czy rozrywkowa, to jest muzyka korzenna, która wzięła się z życia, emocji – to blues, soul, rock & roll…

 A że na początku na ogół byli to ludzie „niepiśmienni muzycznie”, to musieli improwizować, tworzyć „na gorąco”, co serce im podpowiadało.

Otóż to. Dzisiaj muzyka jazzowa jest muzyką akademicką, coraz bliższą muzyce klasycznej. Kiedyś w Stanach usłyszałem: „w Europie nie ma jazzu, wy macie tam jazz music, jazz jest u nas”. Tak, to są dwa światy. Tam coś, co jest bardzo mocno związane właśnie z korzeniami, emocjami i całym socjalnym tłem kulturowym, a w Europie wszystko jest bardzo pięknie poukładane. Dzisiaj mówimy: polski jazz, słowiański jazz, skandynawski jazz.. emocje potrzebne do tworzenia tej muzyki pozostają, ale pewne formalne zasady tworzenia są w Europie przygotowane. Na południu Ameryki nikt nie znał nut. Kiedyś zapytałem mojego kolegę z Kalifornii, nieżyjącego już legendarnego artystę, Smiley’a Wintersa, dlaczego gra na perkusji, a on odpowiedział: „A na czym miałem grać? U nas od dwóch pokoleń była tylko jedna perkusja w domu i wszyscy – mój dziadek, mój ojciec, moi trzej bracia i ja – gramy na perkusji”.

 Gdyby była trąbka, graliby na trąbce.

Właśnie. I to też jakby pokazuje korzenie tej muzyki, jak to się rozwijało, docierało się. Muzyki tradycyjnej u nas na dobrą sprawę nie ma; to, co wymyślono w Ameryce jako jazz nowoorleański, chicagowski, a który w Europie określono jako dixieland, to są absolutne peryferia dzisiejszego jazzu w Polsce – w Europie wszyscy poszli w kierunku jazzu nowoczesnego. W Ameryce, oczywiście, też gra się jazz nowoczesny – bardziej intelektualny, powiązany ze strukturami muzyki klasycznej, ale przede wszystkim gra się jazz, który już dawno wymyślono. Chociaż dzisiaj jest to wszystko na absolutnie innym poziomie – i w Stanach, i w Polsce – bo muzycy są wykształceni. To jest coś niebywałego, co się wydarzyło w ciągu, powiedzmy, ostatnich czterech-pięciu dekad. Dzisiaj trudno znaleźć muzyka, który byłby naturszczykiem, nie czytałby nut.

 To temat na zupełnie inną rozmowę, choć – oczywiście – ściśle łączy się z tobą, ale wróćmy do etnografii.

Studia zacząłem w 1973 roku. Na roku było nas kilkanaście osób.

 Bardzo elitarny kierunek…

 …i bardzo trudno było na niego się dostać, bo egzaminy wstępne odbywały się co dwa lata. Studia przepiękne – ze względów towarzysko-rozrywkowych, bo byliśmy taką małą rodzinką, mieliśmy sporo wyjazdów terenowych, co bardzo wszystkich integrowało, ale też mogłem zajmować się moim hobby, czyli muzyką. Gdybym studiował medycynę, albo prawo, to na wiele rzeczy nie miałbym absolutnie czasu. Ale już wtedy stałem się „dziwolągiem”, bo napisałem pracę magisterską, która absolutnie nie pasowała do etnograficznej szufladki.

  „Inspiracje ludowe w polskim jazzie i muzyce rozrywkowej”.

Mój profesor, Józef Burszta, wymyślił „folkloryzm”, oznaczający wykorzystywanie folkloru w ujęciu popkulturowym, szerokim – to było na przykład to, co robili „Skaldowie” śpiewając „Krywań, Krywań” czy „No To Co”… To wiesz, ja już byłem bliziutko tego, o czym myślałem, bo zaraz obok był przecież jazz, muzyka korzenna. Trafiłem na taki dobry okres w polskim jazzie: wybitni polscy muzycy zaczęli wykorzystywać muzykę ludową w swojej twórczości – na przykład w Nowym Jorku Michał Urbaniak nagrał płytę „Nowojorski baca” („New York Baca”) z podhalańskimi skrzypeczkami. Przełomem stał się album Zbyszka Namysłowskiego „Kujaviak Goes Funky” (marzec 1975)…

 Czyli co: stałeś się pionierem na polu badań nad tym zjawiskiem?

Tego nie wiem. Po prostu to mnie interesowało. Pracę łatwo mi się pisało.

 Pasja wiele ułatwia.

Ale – wiesz– pasja to także moja kula u nogi: hobby stało się pracą.

 Najgorszy układ z możliwych – nie masz dokąd uciec, by odpocząć.

Tak, to przekleństwo. Czasami pojawia się tu jakiś dziennikarz, posłucha, co mam do powiedzenia o jazzie, a potem pyta, jakie mam hobby…No, nie strugam świątków, nie gotuję pysznych potraw, w ogóle w kuchni nie umiem się odnaleźć, jak wiesz, i co ja mam mu powiedzieć? Czy słuchanie muzyki mieści się w kategorii „hobby”?

 Trudno to traktować poważnie.

Kiedyś była taka sytuacja, kiedy nasze dzieci były jeszcze małe… Zadzwonił telefon, Lena podnosi słuchawkę i mówi do kogoś: „Bardzo pana przepraszam, ale tatuś nie może podejść do telefonu, bo pracuje”. Ten ktoś pyta: „To znaczy, co robi?”. Lena odpowiada: „Słucha muzyki”. No, ten ktoś dostał białej gorączki, bo chce mi coś ważnego przekazać, a „domowy sekretariat” każe mu się rozłączyć… Tak to jest z tą moją pracą. Kompletnie niepoważna. A kulą u nogi się stała, bo wszystko – mówię o latach siedemdziesiątych, początku osiemdziesiątych – zaczęło się kręcić wokół niej. Moim marzeniem w tamtych czasach było zgromadzić sto płyt, ale potem – nagle – się okazało, że mam ich kilka tysięcy… Samych longplayów. A jakiś czas później wymyślono compact disc…

 I co? Zacząłeś zbierać od nowa?

W tym samym roku poleciałem do Nowego Jorku do moich przyjaciół, którzy mieli dużą firmę GRP Records– nagrywał dla nich między innymi Chick Corea. Dali mi karton tych nowych płytek. Obejrzałem, wrażenia to na mnie nie zrobiło. Postanowiłem zostać przy swoim, ale zabrałem ten karton do Polski. Na zasadzie ciekawostki, zacząłem płyty rozdawać znajomym. Niektórzy wieszali je w samochodach, bo rzekomo miały mieć wpływ na radary. Kiedy ta rewolucja CD ruszyła bardzo mocno, a ja zacząłem dostawać informacje z wytwórni, że płyt mi już nie mogą wysłać, bo rezygnują z tłoczenia longplayów, musiałem się przestawić. No i tak to teraz wygląda: wszędzie wokół nas „duże” i „małe” płyty, całe ściany.

 Wrażenie imponujące.

Około 50 tysięcy jazzowych płyt…

 I jeszcze mi powiedz, że wiesz, gdzie co leży…

Oczywiście!

 Powiedziałeś, że myślałeś, iż muzyka zostanie twoim hobby. Miałeś inne plany zawodowe?

Wiesz, ja bardziej wiedziałem, czego nie chciałbym robić po studiach. Na pewno nie chciałem być etnografem i skończyć w muzeum, bo takie wtedy były perspektywy. Na szczęście, na studiach związałem się z tak zwanym dziennikarstwem muzycznym…

  … które też pojawiło się przez przypadek?

W sumie tak. Mój debiut w „Głosie Wielkopolskim” zawdzięczam Wojtkowi Nentwigowi – nie pamiętam, jak się poznaliśmy, ale pamiętam, że to on któregoś razu zaproponował mi napisanie krótkiej recenzji z koncertu String Connection. Zaniosłem do redakcji pół stroniczki i na drugi dzień patrzę: jest! Tekst podpisany moim imieniem i nazwiskiem. Jakie to było uczucie! Nieporównywalne z niczym. Szedłem ulicą dumny jak paw.

 I pomyślałeś, że fajnie by było to robić zawsze?

Na pewno wtedy już wiedziałem, że będę zajmować się muzyką.

 A dlaczego nie pomyślałeś o studiach muzycznych?

Przez kilka lat uczyłem się prywatnie gry na gitarze, ale żeby być muzykiem, musisz mieć talent i pasję. A ja szybko zdałem sobie sprawę, że tego mi brakuje i mogę skończyć, co najwyżej, jako muzyk grający do kotleta. Tego nie chciałem. Szybko też związałem się ze środowiskiem muzyków poznańskich. Pomagałem im: pisałem ulotki, teksty, jeśli były potrzebne, coś tam organizowałem, ułatwiałem. I chociaż nie grałem, byłem jednym z nich.

 Pamiętajmy, że to czasy, kiedy nikt nie słyszał o pijarowcach. Twoje umiejętności były więc bezcenne.

To były w ogóle zwariowane czasy… Wszystko inaczej funkcjonowało.

 Opierało się głównie na kontaktach towarzyskich, samopomocowych.

I wszystko jakoś się kręciło, wielkich potrzeb jako młody człowiek nie miałem. Moment załamania przyszedł w stanie wojennym. Byłem wolnym ptakiem. Nie miałem stempla w dowodzie o zatrudnieniu. Zadałem sobie wtedy pytanie: „Co dalej?”. Gazety pozamykane, nie mogłem pracować w radiu… Stwierdziłem, że mogę pisać. Wcześniej pisałem do pism muzycznych.

 Pogubiłam się. Poczekaj! W roku 1978 kończysz studia, nim obroniłeś pracę magisterską, już współpracowałeś z „Głosem Wielkopolskim” i poznańskim radiem. Do tego wkrótce zacząłeś funkcjonować w obiegu międzynarodowym… I jeszcze jedna tu ważna informacja: w 1980 ukończyłeś w Berkeley kurs „Jazz & Black Music”, co chyba otworzyło ci wiele drzwi.

Ale wcześniej znajomy ze Szwecji zaproponował, abym coś napisał o polskim jazzie do gazety Orkester Journalen, najstarszego pisma jazzowego świata, wychodzącego od 1933 roku; był jej współpracownikiem. Stałem się dla nich swoistą atrakcją, potem też dla innych magazynów zachodnich, bo nie dość, że pochodziłem z „dziwnej części Europy”, to jeszcze zajmowałem się muzyką jazzową. To im się wydawało jakieś nieprawdopodobne. I tak zacząłem, wtedy jeszcze posługując się nieudolnym angielskim, przesyłać im korespondencje. Per-Olof tłumaczył to na szwedzki, przekazywał dalej. A ja – poza ogromną satysfakcją – miałem też z tego spore pieniądze: moje honorarium za jeden tekst równe było średniej krajowej pensji. Potem zacząłem publikować w Niemczech i Stanach.

 Więc świat okazał się piękny, a zawód wymarzony…

Mieszkałem tu, a zarabiałem tam, w ogóle stąd się nie ruszając!

Wygląda na to, że znalazłeś się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu.

I trwało to latami. Zawodowo związany byłem z miesięcznikiem Nurt, w którym zebrała się elita poznańska lat osiemdziesiątych. Miałem tam rubrykę poświęconą jazzowi. Zatrudniono mnie na pół etatu, pełny dostałem po powrocie ze Stanów, z dyplomem z Berkeley.

 Jak to się stało, że tam się znalazłeś?

Przypadek. Choć pewnie nie do końca… W 1978 roku zorganizowałem w Polsce koncert amerykańskiemu pianiście, Jackowi Reilly. Mieszkał u moich rodziców w Wirach. Zagrał w auli na Solnej, wyszła potem z tego płyta. Polska serdeczność zrobiła na nim kolosalne wrażenie. Wiedział, że moim marzeniem była Ameryka. Załatwił mi zaproszenie i do tego zorganizował cały tam pobyt. Ja musiałem tylko kupić bilet do Nowego Jorku. Na miejscu dostałem coś w rodzaju stypendium: miałem siedzieć w Stanach tak długo, ile zechcę, mieszkając u kolejnych znajomych muzyków.

 No, nieźle!

Dzisiaj wiem, jaki podarowano mi kapitał, ale wtedy, w 1979 roku, lekko mnie to przeraziło. Nikogo przecież nie znałem! Do tego byłem świeżo po ślubie, za chwilę miała urodzić się nasza pierwsza córka… Sytuacja – nazwijmy to tak – niesprzyjająca tego typu wyjazdom. Ale Irena wiedziała, że muszę to zrobić, bo inaczej nikt ze mną nie wytrzyma.

 Rodzina więc pobłogosławiła, wsiadłeś do samolotu i…?

To była najlepsza przygoda w moim życiu, bo trafiłem do autentycznych rodzin amerykańskich muzyków i ludzi związanych z muzycznym biznesem, z kulturą, i poznałem Amerykę taką, jaka jest rzeczywiście, w której muzyk ma pieniądze na czteropak piwa, ale na kolację niekoniecznie. Prawie trzy miesiące spędziłem w Nowym Jorku. Przez to, że poznawałem tych ludzi, że byłem z nimi i że oni mnie poznawali, zupełnie niechcący jakoś taki nieprawdopodobny kapitał zawodowy mi się budował. Oni wszyscy stali się moimi kumplami, po prostu. Na przykład redaktor naczelny Billboarda. A po tych trzech miesiącach, kiedy myślałem, że już będę wracał do Polski, skontaktował się ze mną James Bronson, dla którego robiłem kiedyś płytę, i zaproponował, żebym przyjechał do niego, do Kalifornii. Wylądowałem więc w San Francisco. Znowu poznałem mnóstwo ludzi, wśród nich – Eda Kelly’ego, słynnego pianistę, który zapytał, co robię w niedzielę i zaproponował, bym wpadł o dziesiątej do kościoła. W ten sposób zostałem pierwszym polskim dziennikarzem, dopuszczonym do autentycznej mszy gospel. A potem Ed mówi: „Wiesz, prowadzę wykłady w Berkeley, może byś przyszedł, został studentem?”, ja mu tłumaczę, że nie stać mnie na to, a on, że kasa nie jest ważna, że wszystko załatwi. I tak zaliczyłem kurs „Jazz & Black Music”… A 22 lutego 1980 roku dostałem telegram od Ireny, że urodziła nam się Lena; miejsce w samolocie zabukowałem na 7 marca ­– to było pierwsze dostępne. Ten sam samolot tydzień później znowu leciał z Nowego Jorku do Warszawy. Na pokładzie była Anna Jantar. Samolot się rozbił podchodząc do lądowania…

 Miałeś szczęście…

Tak, to był szczęśliwy traf.

 Wróciłeś do Polski, ale nie zdążyłeś za bardzo wykorzystać nowych możliwości, jakie dawał pobyt w Stanach, bo półtora roku później ogłoszono u nas stan wojenny.

To rzeczywiście był moment zwrotny. Kiedy wprowadzono stan wojenny, długo nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Zatrudniłem się u mojego brata w firmie zajmującej się przetwórstwem warzyw i owoców, ale kiedy na nowo otwarto redakcje, wróciłem do dziennikarstwa. Nadal też pisałem do pism zachodnich, bo kogo tu obchodził facet od jazzu? Okolicznością dla mnie korzystną okazało się też to, że nigdzie nie byłem na pełnym etacie. Ale mi się wydawało, że skończę jako pisarz. Przy biurku, w kapciach.

 Na tamte czasy to był całkiem niezły pomysł.

Pisałbym teksty do magazynów i książki. Potrzeby materialne mieliśmy wtedy niewielkie. Inaczej się żyło. Do głowy mi nawet nie przyszło, że zajmę się organizowaniem koncertów. Wtedy to mnie nie interesowało. Pomysł z pisarstwem wzmocnił ubezpieczyciel. Pewnego dnia pojawił się w domu i zaczęliśmy wypełniać różne rubryki, między innymi dotyczące uprawianego zawodu. Jest tabelka, są punkty za ryzyko utraty zdrowia i życia. Najpierw podałem, że jestem dziennikarzem, ale to mnie sytuowało gdzieś w połowie tabeli, a z tym wiązała się wyższa stawka ubezpieczenia. Pisarz był na samym końcu. Bezpieczny i tani. Określiłem więc siebie właśnie tak. Chociaż tylko na dziennikarza miałem papiery, bo skończyłem w międzyczasie też takie studia. A potem nastał rok 1985. Dla mnie niezwykle ważny.

 Bo?

Ambasada Amerykańska przyznawała stypendia twórcom kultury i sztuki, którzy jakoś byli związani z kulturą ich kraju. I tak  w 1985 roku poleciałem znowu za ocean, w ramach programu finansowanego przez Agencję Informacyjną Stanów Zjednoczonych.

 Nieźle…

Tak, nieźle było. Bardzo oficjalnie. Limuzyna na lotnisku i tak dalej. Grupa była międzynarodowa – kilka osób z Węgier, Czechosłowacji, reprezentowali różne dziedziny sztuki. Podzielono nas na grupy, ale grupa „jazz” okazała się jednoosobowa. Zapytano mnie, czy byłem w Stanach, a ponieważ byłem, uznano, że poradzę sobie sam. No, a potem wywołałem zdziwienie, bo przy spisywaniu moich danych najpierw okazało się, że urodziłem się 1 kwietnia, a potem, że nie mam ani telefonu w domu, ani prawa jazdy w kieszeni… Dla niech rzecz niepojęta. No, ale spędziłem w Stanach ponad miesiąc i to była perfekcyjnie przygotowana wycieczka po muzycznej Ameryce, ze spotkaniami z najważniejszymi osobami w tym świecie, czyli jeśli odwiedzałem – powiedzmy – redakcję The Rolling Stone, to podejmował mnie nie kierownik działu muzycznego, tylko redaktor naczelny. I tak było wszędzie, niezależnie od tego, czy w programie miałem telewizję, czy Bibliotekę Kongresu.

 Obrazek jak z filmu.

Ameryka, o jakiej się marzy. Chcesz wywiad z Patem Metheny? Nie ma sprawy. Wszystko załatwione od ręki. Byłem wszędzie, gdzie chciałem, zawarłem niesamowite znajomości, które w większości trwają do dzisiaj. A potem, po powrocie,  napisałem książkę „Nie tylko muzyka” o tej właśnie Ameryce. No, gdybym nie był tam wcześniej, to zastanawiałbym, czy nie zostać.

 Na szczęście wróciłeś. Tu był już nowy dom w Mosinie i oprócz żony dwójka dzieci.

A poza tym wiedziałem, że po tej Ameryce będę mógł rozwinąć skrzydła: poznałem przecież ludzi w jazzie najważniejszych.

Kariery wszystkich dziennikarzy, którzy wracali po dłuższym lub krótszym pobycie w Ameryce, przyspieszały. Taka była reguła.

To prawda. Może dlatego, że nabierałeś doświadczenia i dystansu, a także innej pewności siebie? Pamiętam, jak dziwiło niektórych, że zajmuję się wyłącznie jazzem, a nie całą muzyką rozrywkową. Może to był syndrom amerykański, takiej bardzo wąskiej specjalizacji?

 U nas wtedy nie za bardzo się to ceniło – tu powtarzano jak mantrę, że dobry dziennikarz to genialny dyletant.

A ja się tej specjalizacji trzymałem. I to procentowało. Chociaż raz byłem blisko ”zdrady”, kiedy pracowałem w Radiu Merkury, bo – mimo, że byłem odpowiedzialny za sprawy jazzowe – zacząłem  też prowadzić inne audycje: a to poświęcone muzyce country, a to muzyce kanadyjskiej. Zmierzałem w stronę muzycznego omnibusa. Bywało i tak, że – na przykład – wsiadałem w Poznaniu do pociągu o drugiej w nocy, jechałem do Berlina, by o dziewiątej kupić w sklepie Saturn najnowszą płytę Madonny. O dziesiątej wsiadałem znowu do pociągu i o trzynastej trzydzieści Sławek Bajew zapowiadał: „Po raz pierwszy w Polsce, najnowsza, przywieziona z Berlina, Madonna”. Powoli stawałem się facetem od wszystkiego. Czyli… od niczego. Zwolniłem się.

 Tak po prostu? Czy miałeś przygotowane „miękkie lądowanie”?

Wiesz, ja już miałem festiwal Poznań Jazz Fair i on mi uświadomił, że jednak jazz jest dla mnie ważniejszy niż wstawanie o piątej rano, żeby od szóstej do trzynastej siedzieć w radiu i puszczać muzykę, wsadzając do odtwarzacza kolejne płyty. Ale – tak dzisiaj myślę, rozmawiając z tobą – ostatecznie o moim odejściu z Merkurego zadecydowało otwarcie Radia Jazz, bo to były stacje konkurencyjne i otwarty konflikt interesów. Nie mogłem być tu i tu. Radio Jazz było prywatnym przedsięwzięciem, moim i Janka Babczyszyna.

 No, ale biznes za bardzo wam nie wyszedł.

Wydawało się, że to dobry ruch, bo przecież w Poznaniu mieliśmy Poznań Jazz Fair i Klub Blue Note. Pierwszym inwestorem był Piotr Voelkel, on ten nasz pomysł finansowo wsparł, ale o kolejnych sponsorów było coraz trudniej. W końcu przejęła nas Agora i po jakimś czasie przeprowadziła ankietę, jakiej muzyki ludzie chcą słuchać w Poznaniu – wyszło, że… polskich starych przebojów. I to był koniec.

 Poznań Jazz Fair też zniknął.

Po trzeciej albo czwartej edycji. Nie chciałem, by ta impreza nadal była powiązana z klubem studenckim i studenckim „jakoś to będzie”. Nie mogłem dalej w tym tkwić. I w związku z tym jesienią 1998 roku powstała Era Jazzu. Ale nie jako kontynuacja poprzedniego festiwalu, tylko moja autorska, wtedy klubowa, impreza.

 Ale jeśli sprowadzanego muzyka chce posłuchać nie kilkadziesiąt, a kilkaset osób…

Era Jazzu stała się imprezą ogólnopolską. Pojawili się potężni sponsorzy i w przyszłym roku roku będziemy obchodzić dwadzieścia pięć lat działalności i kilkaset zorganizowanych koncertów jazzowych gwiazd.  

 Nadal piszesz. Nie myślę tu o tekstach dziennikarskich, tylko książkach. Chociaż nie wiem, kiedy znajdujesz na to czas. Teraz pojawił się po raz kolejny Komeda: „Komeda on records”…

Piszę, ale nie czuję się literatem. Jestem zadaniowcem: mam tydzień i muszę w tym czasie napisać książkę. Nie czekam na wenę. Zamykam się w swoim gabinecie i pracuję. Sporo mam książek na swoim koncie. Niektóre byłyby trudne do napisania – na przykład „Encyklopedia jazzu”. Dwa lata mi zajęła ta benedyktyńska praca. W czasach – to ważne – kiedy nie było internetu. Wszystko więc trzeba było sprawdzać śląc faksy, listy, odwiedzając biblioteki. Zupełnie inaczej niż dzisiaj. A Krzysztof Komeda zawsze bardzo mnie interesował. Pisałem o nim jeszcze w Nurcie; każdego kwietnia (miesiąc urodzin i śmierci Komedy – przyp. AKK) oddawałem duży, często sensacyjny, tekst na jego temat. Jestem kolekcjonerem, po latach okazało się, że mam niezłe archiwum komedowskie. W latach siedemdziesiątych spotkałem jeszcze osoby jemu najbliższe: mamę, siostrę, szwagra, kolegów ze studiów, lekarzy, z którymi pracował i przeprowadzałem z nimi rozmowy. W pewnym momencie moja żona stwierdziła, że muszę coś z tym zrobić. Wtedy napisałem „Czas Komedy”. Oczywiście, nadal szukałem informacji o nim, zbierałem płyty. Po kilku latach pomyślałem, że może warto „Czas Komedy” wznowić. I powstało coś nowego: Marek Karewicz, mój nieżyjący już przyjaciel, przekazał mi cały zestaw fotografii Krzysztofa Komedy, w większości niepublikowanych. I to one odmieniły nowy „Czasu Komedy”.

 Ale teraz głośno jest o innej książce.

Ta powstała podczas pandemii. Dużo czasu na myślenie, więc pojawiła się refleksja, że nikt dotąd nie napisał dyskografii Komedy. Wydawało się to zadaniem prostym, bo Komeda nagrał dwanaście płyt. Zacząłem wyciągać wszystko z półek, układać na biurku – urósł taki stos, że mnie zasłonił. Odnalazłem blisko trzysta płyt z muzyką Komedy. Zacząłem je opisywać, ale nie na zasadzie recenzji, tylko komentarzy łączących jego twórczość z życiem. Powstało wydawnictwo kolekcjonerskie: dwieście egzemplarzy. I cieszę się, bo ta dyskografia dopełnia moje poprzednie książki o Komedzie.

W końcu jednak książka się zmaterializowała.

Bo po miesiącu siedzenia i dumania, co z tym zrobić, wystraszyłem się, że ktoś mnie ubiegnie. Może nie dotrze do tylu płyt, może ograniczy się do dwunastu, może dorzuci jeszcze trzy, ale dyskografia się ukaże. Wtedy będę drugi. Wydałem więc swoją sam. Nakład elitarny: dwieście egzemplarzy. I cieszę się, bo ta dyskografia dopełnia poprzednie książki. Wreszcie jest całość.

A co dalej?

Pracuję nad książką, która cały czas się tworzy – „Moja Era Jazzu”. Będzie miała z tysiąc stron, a może więcej.

 Dokumentacja festiwalu?

Nie! Historia jazzu, od bluesa i gospel zaczynając do wczoraj. Ale widziana oczami faceta, który tego wszystkiego dotknął. To nie jest jednak autobiografia.

 No, jest szansa, że nigdy jej nie skończysz, bo przecież Era Jazzu trwa.

Nie, nie – muszę ją skończyć. Chcę zamknąć etap Ery Jazzu jako festiwalu. To jest założony finał tej opowieści. Opowieści pokazującej też drogę, jaką przeszedłem w jazzie.

 Czyli projekt koncertowy powoli finiszuje?

Dwadzieścia pięć lat to dużo, więc się zastanawiam, czy nie czas na zmiany? Ale… zobaczymy. Wiem, co mogę, czego nie mogę; wiem, co lubię, a na co szkoda mi już czasu. Z wiekiem wiele spraw się przewartościowuje. A pandemia uruchomiła smutną refleksję, że ktoś inny może decydować o mnie, o tym, co robię: jakiś urzędnik, polityk powie „koniec”. Bo samoloty nie będą latać, albo zamkniemy salę, albo z jakiegoś innego powodu. Tak być nie może. Jeśli postanowię zagrać ostatni koncert, to na moich warunkach. Dwadzieścia pięć lat to kilkaset koncertów, ogrom pracy.

Era Jazzu nie jest instytucją. To jestem ja, moje rodzina, moje życie ! Bywam już zmęczony. Tych, których chciałem pokazać – pokazałem. Także tych, których inni pokazać nie chcieli. Dużo też zrobiłem  dla poznańskiego jazzu; laureaci  nagród „Ery Jazz” dziś  doskonale rozwijają swoje kariery. I to cieszy. A poza tym… wiem, kiedy zejść ze sceny!  

 

Z Dionizym Piątkowskim rozmawiała Anna Kochnowicz-Kann/Kultura u podstaw 2022.

Fotografie: Marek Lapis

Więcej: https://kulturaupodstaw.pl/dalej-niz-blizej-dionizy-piatkowski/

 

Dionizy Piątkowski