z Dionizym Piątkowskim rozmawia Lechosław Dworak i Mariusz Frąckowiak
– Urodził się Pan w Prima Aprilis w latach pięćdziesiątych w Wirach k. Puszczykowa, a od lat mieszka w Mosinie. Proszę nam przybliżyć lata swojej młodości i jak wtedy wyglądały te miejscowości.
Urodziłem się w najweselszym dniu roku i zawsze ten dzień jest dla mnie powrotem do zabawy, dzieciństwa, jest w jakimś sensie dniem humoru. To także ciekawe, od zawsze obchodzę urodziny, a nie – jak się powszechnie w Polsce przyjęło –imieniny. Choć mam ciekawe, staropolskie imię i tych imieninowych okazji do świętowania w kalendarzu jest sporu, to jednak Prima Aprilis jest najważniejszym zegarem mojego roku. Całe życie spędzam w naszych okolicach. Tutaj się wychowałem, tutaj kończyłem podstawówkę a mając do wyboru edukację w Liceum w Puszczykówku, poszedłem już wtedy w świat… czyli do V LO na poznańskiej Wildzie. To był środowiskowy wyłom, bowiem wszyscy moi koledzy garnęli się do LO w Puszczykówku, które wtedy było dla mnie jakąś prowincją, bo centrum stanowiło zawsze Puszczykowo. Z miastem tym mam różne, cieple i serdeczne wspomnienia: od fajnych wypadów z rodzicami nad Wartę i rejsy „Dziworzoną”, lody u Kostusiakowej i ciacho u Gotowały. Ale także wspomnienie, które prześladowało mnie przez lata: regionem należałem do Ośrodka Zdrowia w Puszczykowie: ciało moje było we władaniu dr Białeckiej, ale zęby już borowano mi w gabinecie w Szkole w Puszczykowie. Kiedy teraz przejeżdżam obok tej szkoły zawsze widzę swoją otwartą z bólu gębę i maszynę do borowania uruchamianą przekładnią na pedał. Pewnie z przerażenia nie pamiętam twarzy i nazwiska dentystki. Puszczykowo, było – tak mi się wtedy, w latach sześćdziesiątych, wydawało – elitarną, trochę snobistyczną uzdrowiskową mieściną. Cała okolica, Jeziory, Łęczyca, Wiry, Niwka miała ogromny kompleks mentalny. Puszczykówko było jakimś satelickim miejscem a do Mosiny jeździło się jak do wielkiego miasta, gdzie istniał rynek, wielki dworzec, hotel z knajpą, ogromny salon handlowy Społem…czyli nasz, dziecięcy wielki świat. Podróż do Poznania to była dla nas, dzieci i nastolatków, wyprawa sezonu.
– Gdyby hipotetycznie musiał Pan zamienić Mosinę na inną miejscowość, to gdzie by Pan najchętniej zamieszkał? Może trochę informacji o genezie domu w Mosinie.
Wydawało mi się czymś oczywistym, że jako dorosły wyrwę się z tej naszej „małej ojczyzny”. Także moje studia etnografii były takim planem na wyrwania się do wielkiego i egzotycznego świata. Wydawało mi się wtedy, że wszyscy kotłujemy się razem, przy rodzicach, dziadkach, przy naszej wielkopolskiej ojcowiźnie. Plany i marzenie trafiają jednak na wiele okoliczności, które budują zgrabnie nową rzeczywistość. Podróżując już wtedy po świecie, poznałem moją przyszłą żonę: Irena mieszkała w Wielkopolskim Parku Narodowym, w Jeziorach. Planując miejsce dla naszego domu szukaliśmy spokojnego, urokliwego miejsca i tak zamieszkaliśmy w pobliskiej naszemu sercu Mosinie. Choć brzmi to dość romantycznie, decyzja była bardziej prozaiczna : kupiliśmy – bodaj pierwszy w naszej okolicy – tzw. dom kanadyjski. Cały dom w częściach jechał ze Szwecji do Polski, a myśmy nie mieli działki, na której można by go zamontować. Poszukiwania działki budowlanej trwały kilka dni, inwestor straszył ogromnymi karami, gdy transport dotrze a nie będzie gdzie go zainstalować. Znaleźliśmy działkę w Mosinie, z dzikim, pięknym drzewostanem i po kilku godzinach byliśmy właścicielami kawałka lasku z miejscem na postawienia domu. Mieszkamy tutaj ponad 35 lat, tutaj wychowały się nasze dzieci, teraz biegają po ogrodzie wnuki. To jest Nasz Dom. Tutaj jest nasza siedlisko ale pojawiały się pomysły ( gdy dzieci wyjechały z domu i Mosiny) by przenieś się gdzieś w świat. Moim koronnym argumentem był brak w Mosinie oceanu oraz 30 stopni ciepła co najmniej przez 12 miesięcy. Irena rozkochana jest w Azji, mnie od zawsze interesują Stany, więc wybierając w zgodzie z kartografią „złoty środek” wypadał nam zawsze w Mosinie ! Przez lata zjechaliśmy cały świat, byliśmy w miejscach magicznych, pięknych i fascynujących. Chyba najlepszym rozwiązaniem jest nasze podróżowanie po świecie i zawsze serdeczne, mile oczekiwane przez najbliższych i znajomych powroty do rodzinnego, mosińskiego domu.
– Jest Pan etnografem, dziennikarzem, autorem licznych książek, programów telewizyjnych i radiowych, krytykiem muzycznym, promotorem jazzu, producentem płyt, organizatorem różnych koncertów i festiwali. Co było inspiracją dla tych zainteresowań i pasji? Która z tych działalności jest Panu najbliższa i dlaczego? Może zapytajmy od razu o doświadczenia z licznych staży/stypendiów zagranicznych i jak do nich doszło?
–Jest w młodym człowieku taki okres, w którym chłonie wszystko i najpełniej: opowieści o seksie, pierwszą wódkę i pierwszego kaca … ale także pierwsze ważne doznania „artystyczne”, słuchanie tego co najbardziej pasuje, przylega… Moje pierwsze ważne nagrania to płyty z jazzowymi balladami – Rollinsa, Coltrane’a, Bena Webstera, trochę bossa-novy Stana Getza. I to był ten „zapalny„ moment. Moi koledzy słuchali Led Zeppelin, Hendrixa, Deep Purple a mnie z tej półki pasował już tylko Santana z Johnem McLaughlinem (album „ Love Devotion, Surrender”), jakieś radosne dźwięki Corei, trochę muzyki swingowej. Słuchałem spora radia, rodzącej się Trójki; potem coroczny zjazd na kilka dni na Jazz Jamboree i chłonięcie wszystkiego co przynosił jazzowy świat. Z czasem stałem się bywalcem innych festiwali, także zagranicznych. Kiedy pisałem pracę magisterska (na UAM – Katedra Etnografii) profesor Józef Burszta był chyba rozgoryczo