z Dionizym Piątkowskim rozmawia Andrzej Lajborek

Dionizy Piątkowski jest jednym z najbardziej znanych w Polsce znawców jazzu, publicystą i dziennikarzem muzycznym. Opublikował kilka tysięcy artykułów i recenzji w prasie krajowej oraz w USA, Francji, Niemczech, Szwajcarii i Wielkiej Brytanii. Autor książek na temat jazzu, producent płyt. Współorganizator, pomysłodawca i dyrektor artystyczny Poznań Jazz Fair, Folk Blues Fair, a przede wszystkim Ery Jazzu. Promotor najważniejszych wydarzeń muzycznych w Polsce. Szef artystyczny klubu Blue Note w Poznaniu, współwłaściciel CoDi Promotion. Wykładowca jazzu między innymi w Instytucie Jazzu w University of Pittsburgh w USA i Institute For Jazz Research w Austrii.

-Jak się zainfekowałeś jazzem?

W moim przypadku stało się to w sposób całkowicie normalny. Jako nastolatek dostałem od moich znajomych mieszkających w Szwecji kilka płyt jazzowych. Był Stan Getz, John Coltraine i ktoś tam jeszcze. W paczce zapewne nieprzypadkowo znalazły się też nagrania Deep Purple In Japan, Led Zeppelin 2. Zafascynowała mnie ta muzyka, tak różna od tego, co można było wtedy usłyszeć gdziekolwiek i tak wciągnęła, że chciałem się o niej jak najwięcej dowiedzieć, a przede wszystkim słuchać. Złożyło się szczęśliwie, że poznałem Zbyszka Namysłowskiego, a z Ptaszynem Wróblewskim byłem nawet na kolacji. Aż przyszedł dzień, gdy zamarzyłem z kolegami z klubu studenckiego w Poznaniu, by sprowadzić muzyków, którzy zagraliby dla nas jazz na żywo. Gdy ten pierwszy sen się ziścił, pomyślałem o sprowadzeniu do klubu kolejnego jazzmana, potem znowu innego i następnego. W ten sposób trwa to całe dziesięciolecia.

-W naszych realiach lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych musiało to być przedsięwzięcie szalone…

Ładnie powiedziane! To była rewolucja dla tysiąca powodów, wyzwanie dla naszego systemu organizacji imprez, sprzętu, możliwości płatniczych i wszelkich innych.

-Na przykład?

Na przykład trzeba było zagranicznemu wykonawcy jakoś zapłacić za koncert. Idę do odpowiedniego banku, gdzie mi mówią, że przyznane na ten cel dolary będą za cztery dni. Biegnę więc do ojca, padam na kolana i błagam o pożyczkę na kilka dni. Otrzymuję ją, impreza uratowana, ale w umówionym terminie w banku nie ma dolarów, pani wyznacza mi kolejne terminy idące w tygodnie i miesiące, własny ojciec przestaje się do mnie odzywać, a ja nie wiem gdzie mam się schować ze wstydu. Moi goście wiele rzeczy rozumieli, choćby brak określonych wzmacniaczy, reflektorów, ogólną siermiężność, ale trudno im przychodziło pojąć brak punktualności, ogólny tumiwisizm, niedowład organizacyjny i tego, że taksówki nie czekają za rogiem. Mam jednak wrażenie, że wielu z nich koncert w naszej części świata odbierało jako prawdziwą przygodę, gdzie warto zapomnieć na chwilę o zachodnich wygodach. Ponadto zawsze ratowała nas polska gościnność, a do tego gorące przyjęcie na koncertach.  Pod tym względem zawsze i wszyscy czuli się u nas wyjątkowo docenieni!

-W klubach studenckich zdobyłeś pierwsze ostrogi. Co było potem?

Potem zrozumiałem, że te doświadczenia powinienem wykorzystać przy rzuceniu na głębszą wodę. Nauczyłem się przede wszystkim, że nie wolno robić imprez byle jakich, a koncert zawsze musi być adresowany zarówno do muzyków jak i publiczności. Wbiłem sobie do głowy prawdę, że muzyk grający w trasie kilka tygodni nie może być pozbawiony czegoś, na co się umówiliśmy. Podobnie publiczność. Widzowie chętnie wydadzą 200 lub więcej złotych na bilety, ale muszą otrzymać w zamian świetną strawę artystyczną, która jest równie ważna jak wygodne siedzenie, dobre nagłośnienie, czy właściwa oprawa scenograficzna. Krótko mówiąc, mieć świadomość, że wieczór był wart wyłożonych przez nich pieniędzy. W tym kontekście równy ważny jest efektowny afisz na dobrym papierze, którego przecież nie pozwolę umieścić na słupie telefonicznym.

-Co w pracy promocyjnej, organizacyjnej, uważasz za najważniejsze?

Zawsze najbardziej liczy się pomysł do którego mogę przekonać innych, zwłaszcza partnerów czy sponsorów. Trudno to wytłumaczyć, ale zauważyłem z niemałym zdziwieniem, że często trudniej jest zachęcić do wydania przez kogoś dwóch tysięcy złotych, niż dwustu tysięcy. Wychodzi na to, że trud dojścia do szczęśliwego finału w obu wypadkach jest bardzo podobny, ale satysfakcja i możliwości działania kompletnie inne. Poza tym nie tylko w Polsce, jak jest coś za tanie, to musi być podejrzane, albo w najlepszym wypadku mało ciekawe.

-Organizowałeś koncerty i trasy nie tylko jazzowe.

To oczywiste, interesuję się różną muzyką. Stąd wzięła się seria koncertów Krzysztofa Pendereckiego, czy zupełnie genialnej orkiestry Agnieszki Duczmal, rozrywanej w świecie i prawie bezdomnej w Polsce. Korzystając z moich kontaktów zapraszałem też choćby Buena Vista Social Club, Celine Dion, czy Boba Geldofa. Osobno też muszę potraktować imprezy robione na zamówienie różnych miast czy instytucji. Dzięki zasiedzeniu w branży łatwiej mi wynegocjować i podpisać umowę z gwiazdami niż komuś, kto takich koneksji nie ma. Niedawno w Nowym Jorku byłem umówiony z bardzo znanym menadżerem. Gdy dotarłem na spotkanie, powiedział, że dziś świat dzięki internetowi stał się malutki i nie muszę mu tłumaczyć z kim współpracowałem. „Jeśli gościłeś tak wielkich i drogich, a w zeszłym roku wydałeś milion na honoraria, to znaczy, że jesteś wiarygodny. To mi wystarcza!” 

-Poczta pantoflowa też działa…

Jasne, to przecież wykonawcy spotykający się przy różnych okazjach i siłą rzeczy wymieniający informacje gdzie kto był i czy pobyt w Polsce miał ręce i nogi. Jeśli wiem, że te opinie są dla moich projektów naprawdę bardzo dobre, stanowią najlepszą formę reklamy przekładającej się na nowe kontakty. Nie tak dawno gościłem Davida Krakauera. Przyleciał na jeden koncert, nawet bez swego menadżera. Ma zaufanie i wie, że niczym nie ryzykuje, że dotrzymam wszelkich umów i zobowiązań.

-Miło być menadżerem?

Miło. Jestem co rusz zapraszany na jakieś ważne koncerty, festiwale i przeglądy, żebym wiedział co w jazzowej trawie piszczy. Nawiasem mówiąc zawód menadżera, czy promotora, albo używając nieco staroświeckiego określenia impresario, zrobił się w dobie błyskawicznej łączności niemodny i coraz więcej gwiazd komunikuje się z organizatorami bezpośrednio, bez ich pośrednictwa. Teraz dziennie otrzymuję od kilkunastu do kilkudziesięciu ofert na występy w Polsce, często od najbardziej znanych w świecie agencji. Wziąwszy pod uwagę, że rocznie organizuję około dziesięciu dużych imprez, naprawdę mam z kogo wybierać. Towarzyszy mi jednak ciągły dylemat, bo zapraszanie jedych łączy się z koniecznością pominięcia innych, równie wielkich i atrakcyjnych artystycznie.

-Zapraszasz tylko tych, których lubisz?

W ogromnej większości wypadków tak to właśnie jest. Luksus, panie dziejku! Na szczęście interesuje mnie w jazzie i wokół niego ogromnie dużo gatunków i wykonawców. Od chicagowskiej, trudnej w odbiorze awangardy, aż po kogoś takiego, jak Mariza Svado. Przywiozłem też Marię Serano, tańczącą gwiazdę flamenco.

-Ostatecznie jesteś z wykształcenia etnografem.

Ostatecznie jestem.

-Czymś zupełnie wyjątkowym stała się powołana przez Ciebie do życia Era Jazzu. 

Na początku, czyli już jedenaście lat temu sądziłem, że to będzie jednorazowa historia, w tej branży przecież nigdy nie wiadomo co wypali, a co skwituje się po czasie jako efemerydę. Stało się jednak, że niebywały sukces pierwszej edycji natychmiast powołał do życia następne. Sam ze zdumieniem odkryłem, że ten projekt wciąga mnie coraz bardziej i bardziej, a teraz poświęcam mu jakieś osiemdziesiąt procent czasu i energii. Mam bardzo emocjonalny stosunek do tego mojego dziecka. Założyłem od początku, że będą to koncerty jedyne i niepowtarzalne, z czego wynika, że markowi wykonawcy przyjeżdżają wyłącznie na jeden koncert.

-Snobizm?

Jeśli nawet, to z pewnością budujący świadomość uczestnictwa w prawdziwym wydarzeniu zarówno muzyków jak i publiczności. Poza tym zawsze podpisuję kontrakty na wyłączność, inaczej tego sobie nie wyobrażam. Wyobraź sobie, że zawieram umowę z Cassandrą Wilson na jej jesienny występ, a tu ktoś inny ściąga ją późną wiosną i cała moja robota promocyjna bierze w łeb. Polska jest zbyt małym rynkiem zbytu, że tak brzydko powiem.

-Czy potwierdzasz moje wrażenie, że występom w Warszawie towarzyszy niewspółmiernie większe zainteresowanie mediów, niż tych samych gwiazd grających w Krakowie czy Poznaniu?

Mamy wyraźny kompleks stolicy, ale mnie to nie dziwi, bo tam są redakcje pism, telewizja, krytycy, cały szum medialny. Poza tym w Warszawie zbiegają się nitki połączeń komunikacyjnych i informacyjnych. Opowiem o drobiazgu, jaki dobrze to ilustruje. Chyba cztery lata temu zrobiłem koncert Diany Krall w Warszawie. Po dwóch dniach nie było żadnego biletu, atmosfera święta i kolosalnego wydarzenia.Ta sama Diana występowała też we Wrocławiu. Dla wrocławian to było niewątpliwie ważne, ale już w Katowicach mało kto o tym wiedział. Gdybym z Erą Jazzu został w Poznaniu, byłaby to sympatyczna, lokalna impreza z jakimś warszawskim krytykiem na widowni. Musi być naprawdę ogromne wydarzenie, żeby telewizja publiczna czy komercyjna pofatygowała się poza stolicę.

-Zdradź nam trochę tajemnic. Dla gwiazdy, z finansowego punktu widzenia, ma znaczenie miejsce występu?

Na ogół nie, bierze umówione wcześniej pieniądze i wszystko jej jedno czy odbędzie sie on w Rabie Wyżnej w klubie rolnika, czy w Sali Kongresowej. Niektórzy kalkulują: mniejsza sala, wezmę mniej, ale w dużej mi dołożysz! Czasem podpisuje się umowę na coś w rodzaju kwoty gwarantowanej, czyli artysta nie dostanie mniej niż ustaloną kwotę, ale jeśli przyjdzie dużo widzów, nadwyżka będzie do podziału. Organizator ponosi zawsze większe ryzyko. Zdarzało się, na szczęście nie mnie, że do Sali Kongresowej zamiast dwóch tysięcy widzów z których każdy miał kupić bilet po 200 złotych, przybywała setka widzów. Organizator płakał, szarpał odzienie i włosy, wspominał o samobójstwie, ale płacił.

-Łatwo wywnioskować, że podpisywane przez Ciebie umowy składają się z kilku części…

Generalnie umowy podpisywane są na honoraria, obejmujące jeszcze czasem koszty podróży. To zwięzła literatura: gdzie, kiedy, za ile. Jednak do niej dołączony jest tak zwany rider, czyli wszelkie uwarunkowania techniczno-produkcyjne. Dopiero te dwa dokumenty stanowią integralną całość. Niektórzy wykonawcy mają rider zawierający sześć stron, ale wspomnianej Dianie Krall, czy Dionnie Warwick z trudem mieścił się na 80 stronach. Punkcików do wypełnienia jest milion, a w naszych realiach można spełnić tylko czterdzieści. Nie mówię tu o technice, bo dysponujemy sprzętem nagłaśniającym i oświetleniowym najwyższej klasy. To samo ze wzmacniaczami, odsłuchem i wszelkimi niezbędnościami. Dochodzi nawet do sytuacji, że pianista dostaje model keyboarda, jaki zna tylko z reklam, bo wszedł dwa tygodnie wcześniej do produkcji, w takim Nowym Jorku widzieli go na zdjęciu, a my już go mamy. Chodzi tu o żądania dodatkowe, mające się nijak do spraw artystycznych. Krall zażyczyła sobie na przykład zbudowanej na zapleczu Sali Kongresowej kuchni.

-Takiej na przekąski i coś ciepłego?

Skąd! To musiała być normalna kuchnia, jaką możesz zobaczyć w katalogach firm meblarskich, albo pismach o budownictwie, żadna atrapa czy namiastka! Oczywiście zbudowaliśmy ją, wstawiając całe zastrzeżone wyposażenie, łącznie z maszyną robiącą kostki do lodu w kształcie wymyślnych gwiazdek. Przyjechały jej kucharki, coś tam upichciły. Diana weszła ze mną do tej kuchni, obejrzała wnętrze, nic nie zjadła, wrzuciła kostkę lodu do wody i wyszliśmy na zewnątrz. Więcej tam jej nie było. Kilkadziesiąt tysięcy poszło w piach. Może liczyła na apetyt swojej trzydziestosześcioosobowej ekipy? Poza czwórką muzyków przywiozła między innymi dwóch księgowych i dwóch prawników. Dowód na to, że w zespole raźniej.

-Coś się Diana nie wryła w dobrą stronę Twojej pamięci.

Powiedzmy, że mam swoje uzasadnione powody. Rozumiem, że Diana na tę armię pracuje, z kolei oni też muszą uzasadnić konieczność swego istnienia, zwłaszcza prawnicy i księgowi. Pół roku przed koncertem musiałem przesłać jej honorarium i co tydzień, zgodnie z umową, odprowadzałem 65 procent z każdego sprzedanego biletu. Dodatkowo był to czas, gdy nasz Papież czuł się z dnia na dzień gorzej. Wiedziałem, że jeśli dojdzie do tragedii, jej menadżera nic to nie będzie obchodziło, i tak wydębi ode mnie resztę.

-Umowy nie przewidują nagłych tragedii, klęsk i trzęsień ziemi? 

Owszem, w umowie jest punkt, że gdyby zdarzyło się coś nieprzewidzialnego, typu wojna, przewrót, choroba artysty albo kogoś z jego najbliższych, strony nie będą rościły żadnych zastrzeżeń wobec odwołania koncertu. Korzystanie z tego punktu jest niezwykle sporadyczne. Dlatego przyjeżdżają gwiazdy chore, tuż po utracie kogoś bliskiego, ale lepiej o tym nie myśleć. Na wszelki wypadek jestem na każdą okoliczność ubezpieczony. Śpię dobrze.

-Czy kłopoty i brewerie Diany stanowią odosobniony przykład?

Oczywiście nie. Przyleciała w grudniu Dionne Warwick. Wspomniany już przeze mnie rider obejmował nawet obecność w garderobie dwóch butelek szampana Cristal, bądź „ekwiwalent w dolarach”. Szampan kosztował mnie w sumie 150 dolarów. Jak się okazało, w większości miast świata gdzie koncertowała, zostawiano pieniądze, co jej dawało z całej tury około 2000 dolarów więcej i o to chodziło, rozumiesz? Trudno to porównywać ze skromną i wielką Dianną Reeves, błagającą o prawdziwe pierogi, o których tyle się nasłyszała. Pilotki zaprowadziły ją do pierogarni, była najszczęśliwsza osobą na świecie.

-Co Cię w życzeniach gwiazd najbardziej pozytywnie zaskoczyło?

Zazwyczaj ich pojęcie o Polsce, zwłaszcza tych spoza Europy, jest zerowe, typu Poland-Holland, pytają się o niedźwiedzie na ulicach, o wspólne żony. Aż tu nagle przybyła świetna wokalistka z dwiema nagrodami Grammy w kieszeni, Nnenna Freelon. Przy kolacji zaczęła opowiadać mi jak najbardziej prawdziwą historię Powstania Warszawskiego, którą poznała w internecie. Potem oświadczyła, że jej największym pragnieniem jest zobaczenie świeżo otwartego wówczas Muzeum Powstania. Była gotowa wstać bladym świtem, nawet o szóstej, jeśli tylko jej to załatwię. Głęboko mnie tą propozycją wzruszyła. Zresztą ludzi poważnie myślących o życiu, Bogu i rodzinie jest wśród jazzmanów sporo, ale to inny temat.

-Przyjaźnisz się z niektórymi sławami?

Po tylu latach trudno nie żywić do wielu z nich bardzo osobistego stosunku. Siedzisz w restauracji, albo nawet i w domu z wybitnym artystą, obdarzonym fenomenalnym talentem, zdobywcą prestiżowych nagród i rozmawiasz nie o pieniądzach, ale o sprawach dla każdego najważniejszych, ostatecznych. Czy to nie jest forma najlepszej nagrody dla mnie, organizatora jego koncertu?

-Po latach doświadczeń pewnie masz utarte ścieżki organizacji koncertów.

Nasza firma nie jest wielka, zatrudnia na wszystkich etapach produkcji około stu osób. Współpracuję z tymi samymi firmami producenckimi i transportowymi. Ciągle potrzebny jest do załatwienia stos papierków, różne zgody, pozwolenia. Utarte ścieżki logistyczne sprawdzają się dobrze, każdy zna swe zadanie. Na dobrą sprawę mogę zrobić całość nie ruszając się z mego domu spod Poznania. Czasy się ogromnie zmieniły, staliśmy się europejscy, moi współpracownicy rozmawiają w kilku językach, noszą dobre ubrania, dysponują światowym sprzętem, a to wszystko składa się na sukces całości. A przecież mój stres nie zmniejsza się, bo to ja muszę podjąć wszelkie, najczęściej błyskawiczne decyzje, jeśli wymaga tego sytuacja, a zawsze wymaga.

-A sama proza, jak hotele?

Z tym jest już naprawdę dobrze. W dużych miastach są hotele pięciogwiazdkowe, takie same, a może i lepsze, jak w Nowym Jorku czy Paryżu. Wbrew naszemu wiecznemu malkontenctwu obsługa jest sympatyczna i szczerze uśmiechnięta. Tym wygrywamy. Jeśli na dodatek artysta jest znany, traktujemy go jak Pana Boga. Często w Polsce gwiazdy jazzu są bardziej rozpoznawalne, niż w USA! Zaprosił mnie z żoną na kolację w Nowym Jorku sam Herbie Hancock. Siedzieliśmy w restauracji dość długo i nikt go nie rozpoznał!

Kiedy witasz artystę? Przed koncertem?

Zawsze sam jadę na lotnisko, by osobiście wręczyć kwiaty zaproszonej gwieździe. Wynikają z tego zabawne nieporozumienia. Cassandra Wilson, gdy ja powitałem i wręczyłem bukiet, myślała cały czas, że jestem tylko pilotem. Przyjechaliśmy do hotelu, a ona się w recepcji zapytała gdzie jest organizator który miał na nią czekać. Gdy sie okazało że to ja, była zszokowana! Nikt nigdzie w Europie, a tym bardziej w USA tak jej nie witał! Na świecie artystę traktuje się z reguły jak murarza: umowa zobowiązuje go do świadczenia określonej usługi, śpi tu a tu, przejazd, wspomniany rider i już, bez najmniejszych sentymentów. Organizator z kwiatami na lotnisku jest kimś absolutnie nie do pojęcia! Byłeś w w nowojorskim Blue Nocie?

-Owszem, uczestniczyłem w kilku koncertach.

Ale ja znam Blue Note również od kuchni. Zdziwiłbyś się, gdybyś w tym najbardziej prestiżowym klubie jazzowym świata, zobaczył małą klitkę służącą jako garderoba, gdzie wszyscy siedzą sobie na głowach. Catering dla gwiazd mają tak mizerny, że ja bym się zapadł pod ziemię, gdybym to organizował. Na tym tle ta wspomniana polska gościnność musi ich szokować!

-Nie unikniemy problemu sal koncertowych. Mamy w kraju z dziesięć odpowiadających Twoim potrzebom?   

Nie. To jest szkopuł wszystkich organizatorów! Ogromnie brakuje nam sal na 1500 miejsc. To wielkość optymalna, ani za duża, ani za mała. Kiedy chciałem ściągnąć do Poznania Keitha Jarretta, biegałem po auli UAM, w której odbywają się wszystkie prestiżowe koncerty, choć ma tylko 800 miejsc i robiłem tam podpucowane zdjęcia. Potem ruszyłem do Areny, miejsca przeznaczonego przede wszystkim na sport, ale za to na 6000 miejsc. Wysilałem się jak mogłem, na zdjęciach Arena wyszła piękniej, niż odnowiony Carnegie Hall, ale Keith powiedział krótko: nie zagram w żadnej hali sportowej! Tak zresztą mówi wielu artystów. Krall też odmówiła grania na Torwarze. Co nam zostaje? Sala Kongresowa, z dość paskudną polityką w stosunku do wszystkich organizatorów. Drugie miejsce to Teatr Wielki, dysponujący około tysiącem miejsc. Sala prestiżowa, choć potwornie droga, a właściciele niezbyt chętnie ją wynajmują. W Warszawie jest jeszcze Teatr Polski i Roma, w granicach 800-900 miejsc. Kolejna sala to Filharmonia Narodowa dla około tysiąca słuchaczy. Zważ jednak, że wszystkie te miejsca poza Kongresową, związane są z własnymi zespołami i planami artystycznymi, niekoniecznie zbieżne z moimi oczekiwaniami. Jeśli sądzisz, że łatwo je zabukować na ustalony termin, to się mylisz. Śląsk posiada swój Teatr Muzyki i Tańca w Zabrzu z widownią na około 1800 miejsc. Na tym króciutka lista możliwych najlepszych miejsc koncertowych się kończy. Zanim podpiszę ostateczną umowę z wykonawcą, podpisuję ją z właścicielami którejś z sal. Artyści tego kompletnie nie rozumieją. Powiedzmy, że ktoś gra w Berlinie 14 października i będzie świetnie, jak w Warszawie pojawi się dzień później. Akurat! Wiem, że tego dnia nie mam żadnej sali. Zatem gwiazda z Berlina wbrew logice jedzie do Lizbony, potem do Paryża i dopiero do nas. Dlatego wygra to miasto, które zainwestuje w kolejną taką salę. Najbliżej celu jest Wrocław.

-Nie ma niebezpieczeństwa przesytu koncertów w miastach wielkości Wrocławia czy Poznania?

Jest bardzo realne. Żeby biznesmenom opłaciła się budowa podobnych sal, koncerty trzeba robić kilka razy w tygodniu. Przez pierwszy tydzień będzie pełno, w drugim po pół sali, a potem już tylko kilku zapaleńców, dwóch krytyków i ja. Prawda jest taka, że tylko w Warszawie jest wystarczająco dużo potencjalnych słuchaczy, którzy wieczorem pofatygują się na koncert. W stolicy przez kilka dni w tygodniu z powodów zawodowych przebywają mieszkańcy wielu miast. Po pracy z radością posłuchają gwiazdy, wiedząc że u siebie jej nie zobaczą. Jest i inna aryważna rzecz: w Warszawie moje imprezy zjednały sobie dobrą, wartościową publiczność, którą znajomi nazywają krawatową. Dla tych osób kwestia wydania na bilet 200 albo 270 złotych nie stanowi problemu, bo wiedzą, że będą obcowali z najwyższą sztuką.

-Czy współorganizatorzy Ery podpowiadają Ci gwiazdy jakie miałbyś zaprosić?

O niczym takim nie ma mowy! Nigdy żaden z partnerów finansowych nie sugerował mi nazwisk i choćby w marginalny sposób ingerował w kwestie artystyczne, o tym decyduję sam.

-Godna pochwały wstrzemiężliwość.

Ktoś musi świecić twarzą przed słuchaczami i krytykami. Działamy według wspólnie wypracowanych reguł i mamy do siebie zaufanie, bez niego nie egzystowalibyśmy jednego dnia. Wiadomo, że dochód ze sprzedaży biletów pokrywa tylko część wydatków, resztę, zwłaszcza honoraria, biorą na siebie sponsorzy. Daje mi to niezbędny parasol bezpieczeństwa.

-Właśnie! Sprowadzasz na koncerty Ery również kompletnie nieznanych artystów. Czy w takim przypadku ryzyko finansowe nie jest zbyt duże?

Dzięki wspaniałym mecenasom takich niebezpieczeństw nie ma. Te spotkania zdobyły sobie stałą publiczność, niecierpliwie oczekującą każdego roku kolejnej edycji. Powodem mojej szczególnej satysfakcji jest zdobycie jej absolutnego zaufania, wiedzą, że ich nie zawiodę. Jeśli zapraszam kogoś, kogo zna poza mną może kilkanaście osób w Polsce, i nawet często nie wiadomo jak wymawia się jego nazwisko, to własną twarzą zaświadczam o talencie przybysza. Takich prawdziwków zaprosiłem już naprawdę sporo i zawsze ryzyko opłaciło się, byli rewelacją spotkań. Kto wiedziałby w Polsce o istnieniu Freddy Cole’a, brata Nat King Cole’a, który gra cudowną muzykę i jest obecnie jednym z lepszych pianistów oraz wokalistów starszego pokolenia w Stanach? U mnie debiutował zespół Chronos Quartet, pianista Abdulah Ibrachim i wielu, wielu innych. Nie chcę, by znany wykonawca przyjeżdżał na moje zaproszenie co trzy miesiące i w ten sposób, mówiąc kolokwialnie, zajeździł się w Polsce na śmierć.

-Wykreowałeś tych wspomnianych wykonawców, zresztą nie tylko ich.

Dla mnie niebywałym sukcesem imprezy jest, jak to nazywam, kreowanie wydarzenia. Rzecz polega na tym, że każdy artysta uczestniczący w Erze tworzy wokół siebie spory szum medialny. O wszystkich koncertach mówi się  i pisze. Każdy wieczór jest naprawdę niepowtarzalny i wyjątkowy, zabiegam zresztą, by tej wyjątkowości było jak najwięcej. Kilka lat temu, jako pierwsi w kraju, zagraliśmy na jazzowo sonaty Krzysztofa Pendereckiego w wykonaniu międzynarodowego kwartetu. Rzecz, jeśli się zna twórczość Pendereckiego, wydaje się absolutnie nie do zagrania. Tymczasem sam mistrz podsuwał tytuły utworów w jakich jazzman powinien dobrze sie poczuć, głównie z uwagi na wyrazisty temat.

-Mówiłeś o dziesięciu dużych koncertach w roku, a ja mama wrażenie, że organizowane przez Ciebie imprezy trwają bezustannie.

Tak dobrze nie jest, choć rzeczywiście zapraszam sporo znakomitości. Był David Krakauer, za chwilę będzie Macio Parker, król funky, przez dwadzieścia lat pełniący funkcję kierownika muzycznego zespołu Jamesa Browna. Świetny gość, tworzy tak zwaną czarną muzę. Niedawno koncertował z Princem. W maju zaśpiewa Holly Cole, urocza Kanadyjka, dla mnie dużo ciekawsza od Diany Krall.

-Jest takie niezwykle modne słowo-wytrych: kryzys. Może Ci zaszkodzić?

Oczywiście może namieszać głównie poprzez zmianę kursu dolara i euro wobec złotówki. W Erze Jazzu podpisuję umowy na rok, półtora do przodu, co wynika z kalendarza gwiazd. Znów przyjedzie w listopadzie Cassandra Wilson, z którą podpisałem umowę wówczas, gdy euro kosztowało odrobinę ponad 3 złote. Nikt nie wie ile będzie warte w momencie jej koncertu i jak skalkulować bilety. Inna sprawa: publiczność przychodząca na koncerty czy spektakle, to w większości osoby z kredytami na domy, mieszkania i samochody. Taniejąca złotówka może spowodować, że brak 200-500 złotych na kolejne raty spowoduje ich pozostanie w domu. To sytuacja odwrotna do amerykańskiej. Tam niewątpliwy kryzys nie ostudza zapału przychodzenia na koncerty. Odwrotnie: pójdziemy na Broadway i zapomnimy przez dwie godziny, że dzieje sie coś złego.

-Żyjesz z kalkulatorem w ręku..

Zdziwisz się, kalkulator pojawił się dopiero po drugiej edycji Ery Jazzu. Do tamtej pory w ogóle go nie używałem! Zmusił mnie do tego koncert Johna Scofielda, tego od Milesa Davisa, którego ściągnąłem z Berlina. Wiedziałem, że ma dwa dni wolne, więc zaproponowałem, by przyjechał do mojego poznańskiego Blue Note’a za wikt, opierunek i małe honorarium. Wszystko było w należytym porządku do momentu, gdy potem zaczęły spływać do mnie rachunki za hotel, nagłośnienie, drukarnię, bilety, kwiaty… Okazało się, że bez liczydła się nie obejdę.

-Era Jazzu to już nie tylko muzyka…

Możemy obudowywać tę imprezę wszystkim! Wydajemy programy, płyty, kalendarze, robimy wystawy, czasami zapraszamy na bankiety. Wiesz jakie budują się relacje między artystą a słuchaczami, gdy rozmawia się na luzie przy winie po koncercie?

-Czy dziś można zaprosić na występy do Polski kazdego wykonawcę?

Tak, absolutnie każdego, pod warunkiem że ma się odpowiednio dużo pieniędzy. Niby w tej chwili The Rolling Stones nie koncertują. Gdybyś jednak chciał, możesz skontaktować się z ich personal menagment i powiedzieć: mam 8 milionów dolarów i chcę zagrać koncert w auli w Poznaniu. Po trzech dniach masz podpisany kontrakt!

-Prawie w ogóle nie organizujesz koncertów muzyki rockowej. Coś się za tym kryje?

Jazz i jazzmanów znam od podszewki. Moje relacje biznesowe, prywatne, a także czysto artystyczne z nimi są bardzo bliskie. Za jazz nie bierze się niedojrzały młokos maltretujący instrument na wszystkie strony, tylko wrażliwiec mający warsztat w małym palcu. Natomiast rock adresowany jest do zupełnie innych odbiorców i za jego uprawianie biorą się kompletnie inni muzycy. Broń Boże nie chcę ich deprecjonować, tym bardziej sugerować, że nie ma wśród nich wielkich muzyków i osobowości. Świadomie generalizuję, żeby powiedzieć, że ta działka nie jest dla mnie, choć pieniądze do zarobienia są tam nieporównywalnie większe.

-Miałeś złe doświadczenia?

Robiłem koncert Boba Geldofa. Fantastyczny gość i świetny muzyk przyjechał w towarzystwie młodego zespołu, który należało pilnować, żeby chłopcy za dużo nie wypili, nie wdali się w awantury, nie zrobili większych szkód. Ciągle w takich wypadkach towarzyszy mi napięcie, czy ci artyści wyrzucili już wszystkie telewizory przez okno jakie mieli w życiu wyrzucić, czy jeszcze dwa pozostały… Dlatego koncertów rockowych nie chcę robić.

-Czasem wieści o złośliwościach i wydziwianiach artystów okazują się mocno przesadzone.

-Oczywiście, choćby Sined O’Connor, która była „do rany przyłóż.”

Wykładasz jazz w Pitsburgu, piszesz książki, felietony, recenzje, masz audycje w radiu. Wiesz że doba ma tylko 24 godziny?

Słyszałem i dlatego zacząłem się mocno ograniczać. Przestałem od jesieni być wykładowcą, radia już nie ma i nie zadręczam się, że nie napiszę XV encyklopedii bądź leksykonu. Jeśli nie jest to niezbędne, opuszczam bankiety, rauty i spotkania. Wiem ile mam lat. Pieniądze nie są najważniejsze.

-Na półkach masz tysiace,tysiace płyt jazzowych, z głośników sączy się muzyka. Masz okazje się nią delektować?

Zaręczam, że każdą z posiadanych płyt gruntownie przesłuchałem. Sporą ich część dostałem i nie wszystkie mnie kręcą. Niektóre wydają mi się znakomite, inne plastikowe, inne papierowe, niektóre mają jeden ciekawy utwór. Między nami: uważam, że można się delektować płytami, jak ich masz nie więcej niż sto, potem ilość zabija jakość.

-Z fana muzyki przeistoczyłeś się w jej biznesmena. Nie męczy cię ta sytuacja, nie masz jej dość?

Chyba już za daleko poszedłem by całkowicie móc się zatrzymać. Sukces kolejnych przedsięwzięć wpływa na presję otoczenia i wręcz życzliwe żądanie kontynuowania moich działań. Kocham jazz i jego ludzi. Dzięki koncertom poznaję ich muzykę i ich samych lepiej. Jak tu z tego zrezygnować? To kilkadziesiąt lat mojego życia, to cały mój jazz.

z Dionizym Piątkowskim rozmawiał Andrzej Lajborek/Magazyn Muzyk/2012

Dionizy Piątkowski