z Dionizym Piątkowskim rozmawia Andrzej Lajborek
Dionizy Piątkowski jest jednym z najbardziej znanych w Polsce znawców jazzu, publicystą i dziennikarzem muzycznym. Opublikował kilka tysięcy artykułów i recenzji w prasie krajowej oraz w USA, Francji, Niemczech, Szwajcarii i Wielkiej Brytanii. Autor książek na temat jazzu, producent płyt. Współorganizator, pomysłodawca i dyrektor artystyczny Poznań Jazz Fair, Folk Blues Fair, a przede wszystkim Ery Jazzu. Promotor najważniejszych wydarzeń muzycznych w Polsce. Szef artystyczny klubu Blue Note w Poznaniu, współwłaściciel CoDi Promotion. Wykładowca jazzu między innymi w Instytucie Jazzu w University of Pittsburgh w USA i Institute For Jazz Research w Austrii.
-Jak się zainfekowałeś jazzem?
–W moim przypadku stało się to w sposób całkowicie normalny. Jako nastolatek dostałem od moich znajomych mieszkających w Szwecji kilka płyt jazzowych. Był Stan Getz, John Coltraine i ktoś tam jeszcze. W paczce zapewne nieprzypadkowo znalazły się też nagrania Deep Purple In Japan, Led Zeppelin 2. Zafascynowała mnie ta muzyka, tak różna od tego, co można było wtedy usłyszeć gdziekolwiek i tak wciągnęła, że chciałem się o niej jak najwięcej dowiedzieć, a przede wszystkim słuchać. Złożyło się szczęśliwie, że poznałem Zbyszka Namysłowskiego, a z Ptaszynem Wróblewskim byłem nawet na kolacji. Aż przyszedł dzień, gdy zamarzyłem z kolegami z klubu studenckiego w Poznaniu, by sprowadzić muzyków, którzy zagraliby dla nas jazz na żywo. Gdy ten pierwszy sen się ziścił, pomyślałem o sprowadzeniu do klubu kolejnego jazzmana, potem znowu innego i następnego. W ten sposób trwa to całe dziesięciolecia.
-W naszych realiach lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych musiało to być przedsięwzięcie szalone…
–Ładnie powiedziane! To była rewolucja dla tysiąca powodów, wyzwanie dla naszego systemu organizacji imprez, sprzętu, możliwości płatniczych i wszelkich innych.
-Na przykład?
–Na przykład trzeba było zagranicznemu wykonawcy jakoś zapłacić za koncert. Idę do odpowiedniego banku, gdzie mi mówią, że przyznane na ten cel dolary będą za cztery dni. Biegnę więc do ojca, padam na kolana i błagam o pożyczkę na kilka dni. Otrzymuję ją, impreza uratowana, ale w umówionym terminie w banku nie ma dolarów, pani wyznacza mi kolejne terminy idące w tygodnie i miesiące, własny ojciec przestaje się do mnie odzywać, a ja nie wiem gdzie mam się schować ze wstydu. Moi goście wiele rzeczy rozumieli, choćby brak określonych wzmacniaczy, reflektorów, ogólną siermiężność, ale trudno im przychodziło pojąć brak punktualności, ogólny tumiwisizm, niedowład organizacyjny i tego, że taksówki nie czekają za rogiem. Mam jednak wrażenie, że wielu z nich koncert w naszej części świata odbierało jako prawdziwą przygodę, gdzie warto zapomnieć na chwilę o zachodnich wygodach. Ponadto zawsze ratowała nas polska gościnność, a do tego gorące przyjęcie na koncertach. Pod tym względem zawsze i wszyscy czuli się u nas wyjątkowo docenieni!
-W klubach studenckich zdobyłeś pierwsze ostrogi. Co było potem?
–Potem zrozumiałem, że te doświadczenia powinienem wykorzystać przy rzuceniu na głębszą wodę. Nauczyłem się przede wszystkim, że nie wolno robić imprez byle jakich, a koncert zawsze musi być adresowany zarówno do muzyków jak i publiczności. Wbiłem sobie do głowy prawdę, że muzyk grający w trasie kilka tygodni nie może być pozbawiony czegoś, na co się umówiliśmy. Podobnie publiczność. Widzowie chętnie wydadzą 200 lub więcej złotych na bilety, ale muszą otrzymać w zamian świetną strawę artystyczną, która jest równie ważna jak wygodne siedzenie, dobre nagłośnienie, czy właściwa oprawa scenograficzna. Krótko mówiąc, mieć świadomość, że wieczór był wart wyłożonych przez nich pieniędzy. W tym kontekście równy ważny jest efektowny afisz na dobrym papierze, którego przecież nie pozwolę umieścić na słupie telefonicznym.
-Co w pracy promocyjnej, organizacyjnej, uważasz za najważniejsze?
–Zawsze najbardziej liczy się pomysł do którego mogę przekonać innych, zwłaszcza partnerów czy sponsorów. Trudno to wytłumaczyć, ale zauważyłem z niemałym zdziwieniem, że często trudniej jest zachęcić do wydania przez kogoś dwóch tysięcy złotych, niż dwustu tysięcy. Wychodzi na to, że trud dojścia do szczęśliwego finału w obu wypadkach jest bardzo podobny, ale satysfakcja i możliwości działania kompletnie inne. Poza tym nie tylko w Polsce, jak jest coś za tanie, to musi być podejrzane, albo w najlepszym wypadku mało ciekawe.
-Organizowałeś koncerty i trasy nie tylko jazzowe.
–To oczywiste, interesuję się różną muzyką. Stąd wzięła się seria koncertów Krzysztofa Pendereckiego, czy zupełnie genialnej orkiestry Agnieszki Duczmal, rozrywanej w świecie i prawie bezdomnej w Polsce. Korzystając z moich kontaktów zapraszałem też choćby Buena Vista Social Club, Celine Dion, czy Boba Geldofa. Osobno też muszę potraktować imprezy robione na zamówienie różnych miast czy instytucji. Dzięki zasiedzeniu w branży łatwiej mi wynegocjować i podpisać umowę z gwiazdami niż komuś, kto takich koneksji nie ma. Niedawno w Nowym Jorku byłem umówiony z bardzo znanym menadżerem. Gdy dotarłem na spotkanie, powiedział, że dziś świat dzięki internetowi stał się malutki i nie muszę mu tłumaczyć z kim współpracowałem. „Jeśli gościłeś tak wielkich i drogich, a w zeszłym roku wydałeś milion na honoraria, to znaczy, że jesteś wiarygodny. To mi wystarcza!”
-Poczta pantoflowa też działa…
–Jasne, to przecież wykonawcy spotykający się przy różnych okazjach i siłą rzeczy wymieniający informacje gdzie kto był i czy pobyt w Polsce miał ręce i nogi. Jeśli wiem, że te opinie są dla moich projektów naprawdę bardzo dobre, stanowią najlepszą formę reklamy przekładającej się na nowe kontakty. Nie tak dawno gościłem Davida Krakauera. Przyleciał na jeden koncert, nawet bez swego menadżera. Ma zaufanie i wie, że niczym nie ryzykuje, że dotrzymam wszelkich umów i zobowiązań.
-Miło być menadżerem?
–Miło. Jestem co rusz zapraszany na jakieś ważne koncerty, festiwale i przeglądy, żebym wiedział co w jazzowej trawie piszczy. Nawiasem mówiąc zawód menadżera, czy promotora, albo używając nieco staroświeckiego określenia impresario, zrobił się w dobie błyskawicznej łączności niemodny i coraz więcej gwiazd komunikuje się z organizatorami bezpośrednio, bez ich pośrednictwa. Teraz dziennie otrzymuję od kilkunastu do kilkudziesięc