z Dionizym Piątkowskim rozmawia Beata Zuzanna Borawska

Kto wpadł na pomysł cyklu koncertów Era Jazzu?
Pomysł zrodził się w 1998 roku. Organizowano wtedy coroczne festiwale trwające od piątku do niedzieli, zakończone galą finałową. Tymczasem podróżując po Zachodzie, np. po Francji, zauważyłem, że popularne tam są imprezy trwające znacznie dłużej. Przyszedł mi więc do głowy szalony pomysł, żeby w Polsce zrobić taki festiwal, który będzie trwał cały rok. Początkowo koncerty miały się odbywać raz w miesiącu w Poznaniu, w klubie Blue Note, szybko jednak okazało się, że jest bardzo duże zapotrzebowanie na taką muzykę. Zaczęliśmy więc grać w wielu miastach, w całym kraju, przepraszam, że dopiero teraz w Szczecinie.

A co do nazwy ? Od początku festiwal nazywał się Era Jazzu?

Tak. Był to okres przełomu wieków i chcąc to zaznaczyć wymyśliłem nazwę Era Jazzu. Początkowo bez związku z Erą, czyli telefonią cyfrową. Znajomi z branży mówili, że impreza jazzowa powinna nazywać się po angielsku, ale ja zostałem przy swoim.

A kiedy pojawił się sponsor?

Bardzo szybko, pewnie dzięki nazwie. Szybko też okazało się, że ta współpraca jest korzystna, także wizerunkowo, dla firmy. Nie obyło się oczywiście bez problemów. Mieliśmy taki okres około dwóch, trzech lat, kiedy media, ze względu na nazwę sponsora, nie nazywały naszego festiwalu po imieniu, używając określeń typu koncert jazzowy, impreza jazzowa. Była to czysta hipokryzja, na szczęście dzisiaj świat się zmienił. Pamiętam jak kilkanaście lat temu rozmawiałem ze sponsorami i mediami przekonując ich, że za dwa, trzy lata Era Jazzu będzie porównywalna z Jazz Jamboree. Dzisiaj Jazz Jamboree jest raczej szczątkową imprezą na jazzowej mapie Polski, za to wyrosły nowe festiwale w tym Era Jazzu, które bardzo wysoko podniosły poprzeczkę. Ja jestem bardzo zadowolony ze współpracy z Erą. To “małżeństwo” jest bardzo trwałe. Chwała firmom, które nie boją się wejść w niszową muzykę i pomagają wybudować coś fajnego.

Wojciech Waglewski powiedział mi, że przy realizacji cyklu koncertów “Męskie granie” sponsor dał mu całkowitą swobodę w wyborze artystów. A jak to wygląda u Ciebie?

Moja współpraca z Erą jest współpracą modelową. Mam całkowicie wolną rękę w doborze artystów, ponieważ to nie jest współpraca na zasadzie budowania eventu dla polskiej telefonii cyfrowej. Nigdy dotąd tak nie było i mam nadzieję, że nie będzie, że ktokolwiek z Ery decydował o doborze artystów. To ja ponoszę pełną odpowiedzialność za dobór muzyków. Myślę, że sukcesem jest to, że dzięki koncertom w całym kraju ten festiwal, który z założenia miał być imprezą elitarną, zdobył sobie szeroką publiczność, co także przyczyniło się do ściślejszej współpracy ze sponsorem. Polega ona także na tym, że za sprawą sponsora oprócz koncertów wydajemy płyty, kalendarze, produkujemy gadżety. Myślę, że dobra współpraca z poważnym sponsorem jest korzystna dla wszystkich, ale trzeba pamiętać, że sponsor musi znać swoje miejsce w szeregu i musi traktować zarówno artystów jak i organizatorów, profesjonalnie. Dlatego się cieszę, że w tym całym byle jakim polskim show businessie pojawiają się mniejsze i większe perełki, które są budowane bardzo ciekawie, racjonalnie i zawodowo.

Czy zawsze towarzyszysz artystom na koncertach?

Tak, Era Jazzu to moje dziecko. Nie wyobrażam sobie, że miałbym siedzieć w domu, czy w biurze i zastanawiać się, co tam się dzieje np. w Szczecinie, z moim artystom. Z drugiej strony, ja na prawdę chcę być z artystami: kocham ich, kocham ich muzykę. Bywa to oczywiście meczące, ale na tym tez polega urok tej pracy. Ponad to, taka postawa procentuje. Przebywam z artystami przez cały okres ich pobytu w Polsce, zapowiadam ich koncerty, razem jemy, mieszkamy w tych samym hotelu, bawimy się. Dzięki temu tworzy się miedzy nami szczególna, często rodzinna relacja: nie tylko oni zostają w mojej pamięci, ale i na odwrót. Rezultatem tego jest fakt, ze mogę pozwolić sobie na luksus wykonania telefonu do artysty. Czy może być coś piękniejszego jak wspólne posiłki z Herbie Hancockiem, Al Di Meolą, czy zaprzyjaźnionym Janem Garbarkiem?

Jesteś etnografem, czy Twoje wykształcenie ma wpływ na dobór artystów?

Jako wykształcony etnograf szukam często takich skojarzeń typu folklor plus jazz, albo folklor plus klasyka. Zapraszamy artystów z różnych stylistyk muzycznych, stąd pojawiają się takie przedziwne konfiguracje jak Angerlique Kidjo, Dee Dee Bridgewater z tancerzami z Mali.

Obserwujesz zetknięcie się artystów z najrozmaitszych kręgów kulturowych z rzeczywistością naszego kraju. Czy jest coś, co ich u nas zaskakuje?

Artystów zaskakuje przede wszystkim polska publiczność. Większość muzyków zwłaszcza tych amerykańskich jest przyzwyczajona do tego, że muzyka zwłaszcza jazzowa towarzyszy pewnym zdarzeniom, czyli jak gra się w klubie Blue Note w Nowym Yorku to publiczność po prostu je kolacje, pije piwo, gada, a artysta gra sobie. W Polsce natomiast artysta wychodzi na scenę i jest cisza, wszyscy słuchają, czy to jest klub czy filharmonia. Myślę, że większość artystów jest zaskoczona tym absolutnie. Wiele lat temu miałem taką sytuację z Davidem Murray’em. Ten wielki jazzman, przesympatyczny człowiek był cały przerażony i sparaliżowany, kiedy musiał zagrać w Sali Kongresowej koncert dla trzech tysięcy osób, skupionych w oczekiwaniu na jego występ. To była dla niego zupełnie nowa sytuacja.Herbie Hancock, Al Di Meola,  Jan Garbarek czy Andreas Vollenweider – oni też patrzą na Polskę przez pryzmat naszej publiczności. Mówią między sobą, że Polacy słuchają tego co gramy, przez co jest to też dla nich bardzo ważne święto.

Jakie są związki jazzu z folklorem?

Patrzę na jazz przede wszystkim jak na muzykę ludową, bo to jest muzyka ludowa. W latach 60- tych czy 70-tych mówiono slavic kind of jazz, które na dobrą sprawę nic nie znaczyło. Wydawało nam się wtedy, że kujawiaki Namysłowskiego oraz nowojorskie bace Urbaniaka to jest ten polski folklor przemycany do jazzu. Dzisiaj jednak uważamy, że jazz jest muzyką europejską, można by nawet powiedzieć akademicką. Dziś nie szukam na siłę takich prowokacji połączenia tego polskiego tzw. jazzu ze światem wielkiego jazzu, bo w tej chwili to się ujednoliciło. Robiliśmy takie projekty, gdzie Herbie Hancock grał z Polską Orkiestrą Symfoniczną (grali Gershwina), gdzie Andreas Vollenweider grał z Tomkiem Stańko, czy Michałem Urbaniakiem. Zawsze jednak wynikiem był ten uniwersalny rytm muzyki, bo są po prostu wielcy artyści i tyle.

A co z podziałem na jazz “biały” i “czarny”?

Nasi koledzy z Luizjany twierdzą, że jazz jest muzyką czarnych Amerykanów. Niektórzy muzycy amerykańscy stosują ciekawy podział na “jazz” i “muzykę jazzową”, rozróżniając je. Ja jednak nie jestem tak rygorystycznie do tego nastawiony. Mamy tyle samo doskonałych muzyków zarówno białego, jak i czarnego koloru skóry. Myślę, że powinniśmy być szczęśliwi, że etap czarnego muzyka, który kupuje publiczność tylko tym, że pochodzi z Chicago i jest czarnoskóry mamy już za sobą.

Jak wyszukujesz artystów do projektów Era Jazzu?

Jestem w branży już 30 lat, co owocuje wieloma kontaktami zarówno towarzyskimi, jak i zawodowymi. Dostajemy od kilkunastu, do kilkudziesięciu ofert, ponieważ każdy chce zagrać w Erze Jazzu. Selekcja jest bardzo trudna, gdyż w ciągu roku tych koncertów robimy kilkanaście. Czasami o wyborze artysty decyduje sentyment, a czasami chęć pokazania czegoś zupełnie nowego. Nasz kalendarz na następne dwa lata jest już prawie zamknięty.

Czy w dzieciństwie marzyłeś o organizowaniu koncertów?

Nie miałem nigdy takich marzeń i nadal ich nie mam. Moja praca to jakby kilkadziesiąt lat uczestnictwa w muzyce. Przez ten cały okres zawsze mocno byłem ukierunkowany na jazz. Jedynym moim marzeniem było by poszerzenie doby o jakieś dwie, czy cztery godziny i to by było wszystko. Jestem bardzo zajęty, ale cieszę się, że mogę robić to co robię. Obcowanie z wspaniałymi ludźmi, muzykami wynagradza wszystko. Cóż może być piękniejszego, niż rozmowa z Herbie Hancockiem do 5 rano?!

A nie ciągnęło Cię, aby stanąć po tej drugiej stronie sceny?

Mam epizod rockandrollowca, ale gdybym tego w pewnym momencie nie rzucił to skończyłbym prawdopodobnie jako chałturnik. Trzeba zdawać sobie sprawę, że albo ma się ten talent, albo się go nie ma. Ja nie mam.

O czym się rozmawia do 5 rano z Herbie Hancockiem?

Po koncercie wszyscy artyści są albo zmęczeni, albo bardzo rozluźnieni. Jeżeli więc spotka się dwóch takich rozmówców jak Herbie Hancock i ja, to taka rozmowa trwa godzinami. Herbie Hancock chce opowiadać o wszystkim, o rodzinie, o karierze, czy biznesie. Kiedy artysta dobrze czuje się wśród przyjaciół nie pędzi go do pokoju. Herbie opowiadał mi dokładnie jak dostał nagrodę Grammy za muzykę do filmu “Round Midnight”. Media podają suchą informację, a on opowiadał, że tą muzykę napisał ot tak, że ktoś o 2 w nocy do niego zadzwonił i chciał, żeby przyjechał do Los Angeles odebrać nagrodę, a on nie mógł, bo musiał robić jakieś inne rzeczy. Pamiętam jak wiele lat temu pokazywałem w Polsce jako pierwszy Chicka Core’ę. Ulokowałem go w hotelu w Poznaniu i byłem cały przerażony jak powiedział, że nie może zejść do mnie, bo musi sobie przeprać bieliznę i skarpetki. Trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że artyści często są zagubieni i zdezorientowani. Dlatego zawsze staram się wytwarzać taką serdeczna, rodzinną i miłą atmosferę, aby każdy czuł się tu jak w domu.

 Z Dionizym Piątkowskim rozmawiała Beata Zuzanna Borawska/Kurier Szczeciński/2012

Dionizy Piątkowski