Dla nowoorleańskiego muzyka nagranie albumu dla prestiżowej I wymagającej ultranowoczesnej koncepcji  Nonesuch Records jest sporym wyzwaniem. Trębacz Nicholas Payton podjął  się tego zadania i zrealizował arcyciekawą sesję.

Ten album – zachwyca się Piotr Iwicki  – sięga gdzieś w głąb do  tradycji, stylowego soczystego mainstreamu („Drucilla”), aby za chwilę wskoczyć gdzieś w rejony wczesnego Return to Forever, czy powściągliwego Weather Report („Let It Ride”,” Triptych”, „Nida”). Bywa, że lider zabiera nas na wycieczkę w jazz zdecydowanie ósmawkowy, balansujący między stonowanym fusion a ambitnym smooth-jazzem („The Crimson Touch”), aby za chwilę wzorem największych mistrzów ostudzić emocje powrotem do głównego nurtu jazzu, tak chętnie ostatnio bazującego na klasycznej formie osadzonej gdzieś w nowoczesnym mainstreamie ze szczyptą latino, za to w oprawie aranżacji podpartej fortepianem elektrycznym („The Backwards Step”). Porywa też temat wygrany słodkim tonem przez lidera. Kiedy indziej Payton nakazuje perkusiście stylowo wyszczotkować bębny („Blue”), by  samemu na chwile odłożyć trąbkę i wcielić się w stylowego wokalistę. Lider mówiąc o stylistycznym i formalnym collage’u tej płyty, odwołującym się do wcześniejszych dokonań, nie rzucał słów na wiatr. Wystarczy posłuchać „ Fleur de Lis”, gdzie puszczając wodzę fantazji możemy sobie wysłyszeć nowoorleańskie źródła jazzu, bluesowy pra-fundament, jak i współczesność balansującą między fusion i trans-jazzem”.

Równie interesujaco o samym projekcie ( w rozmowie z Markiem Romańskim/Jazz Forum) oraz realizacji albumu „Into The Blue” mówi Nicholas Payton : ” Do tej pory wszystkie swoje płyty nagrywałem w Nowym Jorku. Tam jest zupełnie inna atmosfera, inna energia. W Nowym Orleanie życie toczy się powoli, ludzie mają na wszystko czas, są zrelaksowani. Taki klimat bardziej odpowiadał mojej nowej muzyce i jej przesłaniu. Sądzę też, że dzięki temu płyta lepiej brzmi. Mieliśmy, po prostu, czas i byliśmy wystarczająco skoncentrowani na osiągnięciu odpowiedniego dźwięku. „Blue” od zawsze łączy się z jazzem i bluesem. Kolejne skojarzenia to romans, miłość, niebo… To wszystko przychodziło mi do głowy, kiedy wymyślałem tytuł, ale głównym powodem wyboru tego tytułu było jego dobre brzmienie…. „Blue”  jest bardzo osobistym utworem, podobnie zresztą jak cała płyta. Napisałem do niego tekst i po prostu musiałem go zaśpiewać. Śpiew jest dla mnie sposobem na bardziej bezpośrednie dotarcie do słuchacza. To coś jak zawołanie go na ulicy: „hej, posłuchaj, co chcę ci powiedzieć!” Trąbka nie daje mi tej możliwości. Oczywiście i za pomocą mojego instrumentu mogę przekazywać uczucia, ale nie daje mi możliwości opowiedzenia historii w sposób jasny i zrozumiały dla każdego. Głos jest najbardziej pierwotnym i bezpośrednim z instrumentów”.

By zrealizować taki pomysł Nicholas Payton dobrał doskonałych muzyków : „  Każdego z nich spotkałem w innych okolicznościach, ale wszyscy z nich są dla mnie bardzo ważni, nie tylko jako muzycy, ale także jako przyjaciele. Pianistę Kevina Haysa znam najdłużej. Po raz pierwszy graliśmy ze sobą w Nowym Jorku w 1994 r. Wtedy jeszcze nie miałem swojego zespołu, występ w jego grupie był moim pierwszym w Wielkim Jabłku. Daniel Sadownick grający na perkusjonaliach grał ze mną także w tamtym okresie – pamiętam, że spotkaliśmy się w studiu jako sidemani. Basistę Vincenta Archera poznałem, gdy grał w zespole mojego przyjaciela z Nowego Orleanu. Perkusista Marcus Gilmore grał w zespole Kevina Haysa w klubie Blue Note. Miał wtedy 18 lat i już był świetnym muzykiem. Kevin zaprosił mnie wtedy na scenę i zagraliśmy razem. Od razu pomyślałem, że warto by go mieć u siebie, ale członkiem mojej grupy został prawie rok później”.