Rozmowa z Dionizym Piątkowskim, autorem kompilacji „The Best of Jazz …Ever !” rozmawia Tomasz Handzlik

 

Da się zawrzeć historię jazzu w czterech płytach?

Historia muzyki jazzowej jest tak ogromna, że właściwie każdemu artyście, który znalazł się na tym boxie można by poświęcić oddzielną składankę. Ale w sytuacji tworzenia albumu „the best of” najważniejszy jest dobór autora,wpadają więc oczywiste fascynacje osobiste, ale to jest w takich zestawach nieuniknione.Pamiętam, że kiedy przed laty ukazała się moja „Encyklopedia jazzu” zastrzeżenia nie dotyczyły spraw merytorycznych, pojawiały się natomiast pytania dlaczego jest ten artysta, a tamtego nie ma. Encyklopedia zawiera ponad 1700 biogramów, a zawsze kogoś brakowało. Bo i w jazzie jest tak, że każdy ma swoich ulubieńców i faworytów.

Jakim kluczem kierowałeś się w doborze artystów i utworów?

Podzieliłem ten box na cztery, bardzo różne części. Pierwsza obejmuje nagrania, które nazwałem roboczo „yesterday”, a więc to, co było i jest ważną historią jazzu, co związane z tymi wszystkimi innowatorami jazzu i artystami, których określamy mianem legend. Drugi zestaw nazwałem „today”, a znajdują się na nim nagrania najbardziej popularnych wykonawców, którzy mają już za sobą ten cały bagaż gwiazdorstwa. Trzecia płyta to zbiór artystów, których połączyłem dość umownym hasłem „tomorrow”, a więc to, co jest być może przyszłością muzyki jazzowej. Nie chodziło mi jednak o artystów, którzy wyznaczają trendy teraz, bądź będą je kreowali za 10-15 lat. To raczej próba pokazanie pewnego symbolu. Dlatego pojawiają się tu wykonawcy, którzy dla fanów muzyki jazzowej mogą być czasami bardzo odlegli od tego stylu. Finałowy krążek to polski jazz. I tu też nie udało się uniknąć pewnych oczywistych skojarzeń, a więc nazwisk i nagrań, które są najbardziej popularne w historii polskiej muzyki jazzowej. Obok nich pokazuję jednak również tych artystów, którzy są dopiero na początku tej drogi. A więc to taka mini historia polskiego jazzu.

A twoja historia z jazzem zaczęła się od Louisa Armstronga, tak jak na tej składance?

Właśnie,że nie. Zaczęła się bardzo dawno, bo jakieś 40 lat temu. Pamiętam, że moi koledzy z liceum zafascynowani byli muzyką rockową. Ja także, ale bardziej interesował mnie Bob Dylan niż Deep Purple, Carlos Santana niż mocne zespoły hard rockowe. Moją pierwszą miłością jazzową były natomiast ballady Johna Coltrane’a, piękne płyty Sonny’ego Rollinsa i bossa novy Stana Getza. To była muzyka, która do mnie najmocniej trafiała. Zresztą  płyty Coltrane’a wciąż brzmią tak samo świeżo i fascynująco jak czterdzieści lat temu. To jest właśnie potęga muzyki jazzowej.

Ale przyznasz, że od Louisa Armstronga do St Germain czy Erica Truffaza, których nagrania znalazły się na drugim albumie, wiedzie bardzo długa droga?

Trudno jest zawrzeć w sześćdziesięciu minutach nagrania 120 lat historii jazzu. Dlatego kiedy posłuchamy nagrań Erica Truffaza czy ekwilibrystyki gitarowej Stanley’a Jordana, szybko dojdziemy do wniosku, że ma się ona nijak do tego co grał Armstrong czy Django Reinhardt w latach 30. ubiegłego wieku, Myślę, że pulsem nagrań jazzowych jest przede wszystkim autentyczność tworzenia tej muzyki, czyli to, co się dzieje wewnątrz.

„The Best of Jazz.. Ever !” to 55 wybranych przez ciebie utworów i wykonawców. A mógłbyś wskazać tego jednego jedynego?

 Nie ma takiego nagrania, które zastąpiłoby wszystko. Są takie, które są niezwykle ważne, są nazwiska, które są symbolem jazzu, ale ja zawsze kieruję się tym, co daje mi możliwość przeżywania tej muzyki za każdym razem inaczej. Na pewno więc łatwiej pozostałbym przy jednym utworze, gdyby to był Wayne Shorter, a być może zamęczyłby mnie  Benny Goodman, gdybym musiał go odsłuchiwać w kółko kilka razy dziennie. Może przebojem są komercyjne kawałki Armstronga, a może piosenki Cassandry Wilson ? Dziś trudno wybrać artystę czy utwór, który byłby sztandarem tej muzyki. To zbyt wielka skarbnica, żeby pozwolić sobie na wybór tylko jednego. Z drugiej jednak strony mamy nagrania, które funkcjonują w kilku, czy kilkudziesięciu nawet interpretacjach. I  wtedy doprawdy jest w czym wybierać.

Właśnie dlatego myślałem, że wskażesz na przebój wszechczasów czyli „Cantaloup Island”.

To jeden z tych utworów, które określamy mianem standardów jazzowych. Herbie Hancock przepięknie go rozpracował w najróżniejszych konfiguracjach, ale wielkim hitem stał się dopiero za sprawą brytyjskiej grupy US3. I myślę, że to oni byli bardziej przerażeni tym, co się wydarzyło, niż sam Hancock. Taka jest siła tej muzyki.

A także dowód, że granice pomiędzy jazzem, a innymi gatunkami muzyki rozrywkowej często się zacierają.

Moim zdaniem tych różnic w ogóle już nie ma. Dlatego z premedytacją dołączyłem do tego boxu jazzowe interpretacje kompozycji Stinga, The Police czy Beatlesów. Chciałem pokazać, że muzyka, która funkcjonuje w obrębie zupełnie innej kategorii, bardzo dobrze brzmi z jazzowym feelingiem i znakomicie odnajduje się jako jazzowy standard. „Cantaloup” jest klinicznym tego przykładem. Za czasów Hancocka funkcjonował jako fajny, jazzowy kawałek, ale publiczność głosuje nogami, dlatego ten pojedynek wygrał zespół US3.