z Dionizym Piątkowskim rozmawia Andrzej Wilowski
Najpierw był jazz, potem Era ?
Początkowo impreza miała się nazywać „Era dla jazzu”. Tytuł wziął się stąd, że głównym sponsorem pierwszych koncertów była Polska Telefonia Cyfrowa „ERA”. Brzmiało to trochę sztucznie, więc zaproponowałem „Era Jazzu”; zbliżał się przełom wieków, Scot Fitzgerald nazywał lata trzydzieste erą jazzu. Nazwa się przyjęła, ale długo nie funkcjonowała medialnie. Dziennikarze nie chcieli jej podawać w swoich materiałach, obawiając się posądzeń o lokowanie produktu „ERA”. W tamtym czasie wszystkim to słowo kojarzyło się przede wszystkim z telefonami komórkowymi. Po trzech latach cykl koncertów „Era Jazzu” przeniosłem z Poznania do Warszawy. Zorganizowałem konferencję prasową i zapowiedziałem dziennikarzom, że jeśli nadal będą pisać: „impreza”, „festiwal”, „cykl koncertów”, a nie „Era Jazzu”, nie będą otrzymywali żadnych akredytacji, materiałów promocyjnych. Skoro funkcjonują takie nazwy jak „Jazz Jamboree”, „Jazz nad Odrą”, można też pisać o „Erze Jazzu”. Wszyscy się przyzwyczaili. Problem zniknął, tylko czasem prasa zagraniczna miała kłopot. Zarzucano mi, że brzmi to za bardzo po polsku, bo nie wiedzieli, czy tłumaczyć na „Era of jazz” czy pozostawić oryginalny zapis. Wieloletni sponsor zniknął z rynku, a „Era Jazzu” ukorzeniła się na rynku muzycznym z zupełnie innych powodów, niż kojarzenie z telefonami komórkowymi.
Festiwal inny niż wszystkie ?
Od początku założyłem, że ma to być impreza inna, nie w sensie konkurencyjności wobec organizowanych wówczas festiwali, ale w podejściu do spraw organizacyjnych i doborze wykonawców, z dbałością o oprawę i długoletnią perspektywą. Począwszy od lat siedemdziesiątych w Poznaniu było wiele imprez i festiwali efemerycznych; „Festiwal bigbandów”, „Poznań jazz fair”, „Festiwal muzyki filmowej”. Jest też kilka festiwali dziś, ale żaden w Poznaniu nie trwa dłużej niż „Era jazzu”. Większość organizatorów wywodziła się z ruchu studenckiego, z charakterystycznymi dla niego nawykami, improwizacją w sprawach organizacyjnych i bez planowania w dłuższej perspektywie. Nie odpowiadała mi atmosfera tymczasowości i prowizorki. Przekonałem się o tym, kiedy na moje zaproszenie przyleciał do Poznania kontrabasista Charlie Haden, który miał zagrać z pianistą Canny Baronem. Miał specyficzne życzenie, prosił, aby był przygotowany mały dywanik pod instrument, żeby wytłumić ewentualne pogłosy, zakłócenia. Koledzy z klubu „Eskulap” zobowiązali się, że przed koncertem, odpowiedni kawałek wykładziny dywanowej, dostarczą. Jak można było się spodziewać, dywanika nie było. Przed koncertem zdenerwowany artysta zaprosił mnie do garderoby i pokazał kontrakt i zapytał, kto jest pod nim podpisany. Wiadomo, tam był mój podpis. Tłumaczenia nie pomogły, zrozumiałem, że trzeba zmienić podejście do logistyki i organizacji na odpowiedzialne, profesjonalne. Być może wtedy odezwała się we mnie moja poznańska natura. Wszystkie poważne festiwale są kojarzone z konkretnymi promotorami – festiwal w Monterey z Clodem Noble, Newport Jazz z George’em Waynem. „Era Jazzu” nie jest festiwalem wymyślonym przez urzędnika z magistratu czy pracownika „Estrady”. Liczy się osobiste zaangażowanie, wtedy publiczność nie czuje się oszukiwana, bo wie, kto odpowiada zarówno za sukcesy, jak i porażki.
Rola promotora
„Jazz Jamboree” miał długoletnią tradycję i ustaloną renomę festiwalu dla koneserów. Kiedy powstała „Era Jazzu” uważano , że będzie konkurencją dla „Jazz Jamboree” i wytworzyła się wokół tego przekonania niezdrowa atmosfera. Szybko wyleczyłem się z kompleksu konkurencyjności i od początku musiałem udowadniać, że w moim planie nie ma zamiaru konfrontacji. Niczego nie naśladowałem, stworzyłem projekt, na który składał się cykl koncertów. W ciągu roku, mniej więcej raz w miesiącu, pojawiała się jakaś gwiazda. Typowe festiwale są efemeryczne, raz do roku w ciągu trzech dni występuje wielu artystów. Niezdrowy przesyt sprawia, że publiczność jest zdezorientowana, musi wybierać, a jednocześnie nie wie, na który koncert warto pójść. Trzeba dać szansę wyboru różnych propozycji. Może na tym polega rola promotora, propagatora jazzu, jakim się czuję. „Era Jazzu” po raz pierwszy w Poznaniu zaprezentowała „czarną awangardę chicagowską” i tak powstał festiwal „Made in Chicago”. Prezentowałem jazzowe przeboje z pogranicza muzyki rozrywkowej, naturszczyków z Nowego Orleanu, muzykę cajun i zaydico, Marizę (przedstawicielkę gatunku fado) – panoramę gatunków w Polsce dotąd nieznanych.
Szkoła grania i słuchania
Na przedsięwzięcie, jakim jest „Era Jazzu” składają się nie tylko cykle prezentujące różne gatunki, galowe koncerty gwiazd. Towarzyszą jej wydawnictwa katalogowe i płytowe oraz konkursy dla młodych adeptów jazzu. Osobną kategorię stanowią projekty specjalne. Al Di Meola wystąpił z orkiestrą Agnieszki Duczmal, ale nim to nastąpiło, potrzebne były wielomiesięczne przygotowania. Dla Herbie Hancocka, który chciał zagrać Gershwina trzeba było skompletować 53-osobową orkiestrę symfoniczną, złożoną z muzyków o jazzowych predyspozycjach, przy skromnym budżecie. Wiosną zdarzył się przykry wypadek. Pianistka i wokalistka Sarah McKenzie czekała na wieczorny koncert, a akompaniujący jej muzycy utknęli na lotnisku w Monachium. Mogłem koncert odwołać, ale postanowiłem zaimprowizować i zorganizować zastępstwo. W ciągu kilku godzin trio gitarzysty Dawida Kostki, laureata jednego z poznańskich konkursów, przygotowało się do występu. Wiedziałem, po trzech utworach, zwłaszcza po reakcjach publiczności, że będzie sukces. Improwizacje się sprawdzają, pod warunkiem, że podbudowane są solidnym profesjonalizmem.
Jazz polska marka ?
Wśród polskich wykonawców muzyki popowej i rockowej nie ma rozpoznawalnych w świecie. Komeda, Seifert, Urbaniak, to już jazzowi klasycy, ale mają wielu kontynuatorów, którzy są w światowej pierwszej lidze. Swoją markę ma też polska publiczność, więc kto już występował w Poznaniu, chętn