Z Dionizym Piątkowskim, pomysłodawcą i szefem Ery Jazzu, rozmawia Mariola Zdancewicz

 Siedemnaście lat temu w Poznaniu, zaskakując publiczność zestawem gwiazd, wystartował w Poznaniu jeden z największych projektów jazzowych. Przypomnij jak to było.

Rzeczywiście w 1998 roku powstał projekt Era Jazzu, którego niemalże kalka zostanie odegrana teraz, po siedemnastu latach. Wpadłem wtedy na pomysł, żeby stworzyć festiwal, który będzie się odbywał po pierwsze w małym klubie, po drugie będzie prezentował wielkie gwiazdy. Jakby na zderzeniu tych dwóch światów pokazałem, że te wielkie gwiazdy, które przynależne są wielkim estradom i tysięcznej publiczności są na wyciągnięcie ręki, że nagle jest John Scofield czy Paul Motian, że pojawia się Kronos Quartet, grupa Oregon, która tak na dobrą sprawę nigdy wcześniej, co także jest ciekawostką, nie grała w żadnym klubie, bo to taki bardzo elegancki jazz, który był zawsze prezentowany w pięknych, nobliwych salach, a ja namówiłem ich, żeby zagrali w klubie i to wtedy jakby przylgnęło do naszej Ery Jazzu, że to była  impreza bardzo prestiżowa i nobilitująca. Szczęśliwie powstał wtedy w Poznaniu także klub Blue Note i pamiętam, że te zjeżdżające w comiesięcznym cyklu gwiazdy, zszokowane były przede wszystkim tym, że grają w Polsce, bo to była Polska innych czasów, że grają w małym klubie i że tutaj są przyjmowane dużo lepiej niż w klubach Europy Zachodniej. Era Jazzu stała się takim „trademarkiem”, który pokazuje doskonałą, z najlepszej półki muzykę. I wtedy pod koniec lat 90. ten trend się rozrósł w szybkim tempie, i utrzymywał się w nim przez następnych kilkanaście lat. Myślę, że edycja festiwalowa, która nastąpiła już w 1999 roku także pokazała, że zmierzamy w dobrym kierunku, czyli zaczęliśmy jesienią, w październiku 1998 roku, a już w lutym 1999 roku, odbył się festiwal, który zszokował Poznań. Wtedy graliśmy przez tydzień, duże koncerty dzień w dzień w Blue Note, a wisienką na torcie był występ Gato Barbieriego w Auli Uniwersyteckiej transmitowany przez telewizję. Era Jazzu sama w  sobie stała się wielkim świętem jazzu. Do tego projektu właśnie wracamy.

Potem bywało różnie. Pamiętam wzloty i upadki. W rezultacie wyniosłeś się z  „Erą” z Poznania?

Podkreślam zawsze, że jestem poznańczykiem i jestem związany mocno z miastem, z regionem. Era Jazzu powstała w Poznaniu, ale projekt zakładał ewolucję, pewne koncerty czy projekty musiały „wyskakiwać” z miasta. Czasami było to spowodowane i prozaicznymi sytuacjami, na przykład w latach 90. czy  na początku  2000 roku były problemy z salą koncertową.  Jeżeli miałem Cassandrę Wilson, Herbie’go Hancocka czy Al Di Meolę i okazywało się, że nie mam gdzie zagrać, poza małym Blue Notem, to musiałem szukać sali poza Poznaniem i często to był Wrocław, Kraków, ale najczęściej Warszawa. Tak się niefortunnie, a może fortunnie zdarzyło w którymś momencie, po jakiejś ósmej, czy dziesiątej edycji, że  Era Jazzu mocno zakorzeniła się w Warszawie, i stała się  tam bazą dla naszych koncertów.

A też i zasobność… 

Sale, zasobność portfeli, myślę, że także ze względu na całą relację związaną z marketingiem i mediami…

 I otoczką.

i żartując powtarzam, że grałem w cudzysłowie na emigracji, czyli mieszkając i  pracując w Poznaniu, realizowałem swój projekt na tzw. obcym terenie. I oczywiście tęsknota i chęć zagrania w Poznaniu zawsze we mnie była, ale to się czasami  po prostu nie składało. Ponadto sponsorzy wymagali wielkich gwiazd, a te przy horrendalnych  honorariach  także obligowały do grania w dużych salach. Brak takowej w Poznaniu, ale  także w innych miastach w Polsce również obligował nie tylko mnie i Erę Jazzu, ale także innych promotorów w Polsce do grania  wyłącznie w Warszawie, stąd obłożenie Sali Kongresowej. Jednak ostatnie lata pokazały absolutnie inną sytuację. Mianowicie, że centrum działań koncertowych to już nie Warszawa, że to wszystko, co się dzieje w Warszawie może jest ważne, ale nie najważniejsze. Dzisiaj centrum wielkich koncertów to Łódź, bo jest tam piękna arena, to Kraków, który ma dwie piękne sale koncertowe, to Gdańsk, który jest sam w sobie piękny, Filharmonia Szczecińska czy nowe sale koncertowe we Wrocławiu i to też pokazuje pewien trend  i myślenie władz miasta kategoriami tworzenia bazy dla działań kulturalnych.

Czy powrót związany jest tylko z  klubem Blue Note, czy też liczysz na to, że sale, które powstały, jak na przykład Sala Ziemi, nadają się  do takich koncertów?

Poznań, nad czym boleję, na tle dużych miast polskich wygląda  słabo jeśli chodzi o tzw. salę widowiskową, bo w takich kategoriach mówimy. Bo po pierwsze sala Areny jest salą sportową i co do akustyki i komfortu słuchania mamy sporo zastrzeżeń, Sala Ziemi jest cudowną salą, ale to jest sala konferencyjna. Oczywiście, że można tam zagrać każdy koncert, nie ma tam klimatu sali koncertowej. Salami koncertowymi są Aula Uniwersytecka, w jakimś stopniu także Opera, ale  nie  dla tysięcy chętnych. Jakby  po cichu i bez specjalnych fanfar wyłoniła się przepiękna, jeśli chodzi o akustykę, wyposażenie, logistykę, a także lokalizację, Sala Wielka Zamku. Decyzje, które tam zapadły należy pobłogosławić, żałować tylko należy, że jest mała, że nie jest taka totalna, na  dwa, trzy tysiące miejsc. Z drugiej strony myślę, że nie muszę pokazywać artystów, którzy grają dla kilkunastu tysięcy, bo to jest najprostsze i marketingowo zauważalne. Cały czas buduję markę imprezy, i za moment Era Jazzu będzie dumą Poznania.

I też liczysz na lepsze relacje?

Nie oczekuję lepszych relacji, bo takich ani ja, ani ogólnie pojęta Era Jazzu nigdy nie miała, ani z tak zwaną władzą ani z politykami. Może obecna  sytuacja jest o tyle ciekawsza, że komuś być może zależy na tym, aby Era Jazzu była w Poznaniu, myślę, że zależy też bardzo tzw. środowisku czy szeroko rozumianej publiczności, bo co ciekawe, po pierwszych informacjach bardzo śladowych, że Era Jazzu jest znowu w Poznaniu, wszędzie spotykam się z ogromnym entuzjazmem…

Oczekiwaniem… 

Oczekiwaniem, tak,  sam tym jestem zaskoczony, bo grając przez wiele lat w Warszawie ta moja Era Jazzu stawała się, przynajmniej w moim odczuciu, taka bardzo rutyniarska: przywożę wielkiego artystę, pokazuję go, pięknie go sprzedajemy w sensiei wizerunkowym, a za miesiąc jest następny artysta i jeszcze następny i następny, czyli taka sztampa. Tutaj wkładam serce i ogromną pasję, chcę żeby ta Era Jazzu ze mną do końca  w Poznaniu została.

A sądzisz, że na ten projekt wystarczy klub Blue Note?

Sam pomysł wiąże  Erę Jazzu z Blue Notem. Na pytanie czemu Blue Note albo czy wystarczy Blue Note, ja się pytam: to gdzie? Nie ma drugiego takiego środowiskowego miejsca, gdzie można by taki projekt zrealizować.

 Mówiło się, że Era Jazzu konkuruje z Blue Notem ?

Nigdy ! Z Blue Notem jestem  mocno związany od samego początku, nie uzurpując sobie, stworzyliśmy go wspólnie z Leszkiem i Mirką Łuczakami. Całą infrastrukturę stworzył Leszek i chwała mu za to, a ja jestem osobą sprawczą, która przywiozła zgodę na używanie nazwy Blue Note z Nowego Jorku. I wszystko co się w Blue Note dzieje i działo zawsze miało jakiś związek z naszymi wspaniałymi relacjami. Czasami nawet część osób, mniej zorientowanych sądziła, że to Łuczakowie i Piątkowski to jest jeden team związany z hasłem Blue Note, tymczasem nie ma tutaj żadnych powiązań formalnych. Nieraz żartowaliśmy z Leszkiem, że jedynym niebezpieczeństwem dla klubu jest powstanie drugiego klubu w Poznaniu, który mógłbym stworzyć. Blue Note istnieje tyle samo lat co Era Jazzu, proszę zwrócić uwagę, że to są dni i noce, które tam są spędzane przez właścicieli, tu nie ma przepraszam, tu nie ma wolnego,  nie ma świąt państwowych i kościelnych, tu wszystko musi działać. Podziwiam Mirkę i Leszka. Nie mam szalonych ambicji, żeby Era Jazzu czy muzyka jazzowa zdominowała gusty poznaniaków i żebyśmy wszyscy mówili, że to najbardziej jazzowe miasto w Polsce. Ale warto się z takim wyzwaniem dzielnie zmierzyć !

A przecież kiedyś było to miasto jazzowe….

Kiedyś… dzisiaj myślę jest dobry moment, aby zaakcentować, że mamy też coś bardzo wartościowego, a taką marką jest Era Jazzu.  Myślę, że entuzjazm władz Poznania do samego projektu, także bardzo mocna i ciekawa współpraca z partnerem strategicznym, czyli z firmą Aquanet, która dla mnie jest na tyle ważna, że to nie jest firma, która chce testować Erę Jazzu, po prostu wiedzą, że to jest projekt, w którym warto być. Może dlatego nie rozmawialiśmy w kategoriach zagrania jednej imprezki czy festiwalu, tylko myślimy wspólnie  bardzo przyszłościowo i  globalnie.

Czy ten projekt mimo wszystko będzie pokazywany w innych miastach?

Po pierwsze Era Jazzu zawsze była grana w całej Polsce, nawet to elegancko nazwaliśmy ogólnopolską serią koncertową. Czasami sytuacja wymaga abym zagrał drugi koncert, bo artysta przylatuje specjalnie do Poznania z Brazylii, wykonuje szalony ukłon w stronę Poznania i Ery Jazzu i taki stawia warunek. Jednak jesienne wydanie Ery udało się tak poukładać, że wszyscy przylatują wyłącznie na ten projekt, a już teraz dopinam większość artystów, którzy pojawią się w następnej edycji w kwietniu i to też jest  sygnał, że robimy to na mocno osadzonych  realiach i perspektywiczną asekuracją.

A co słychać nowego w starej sprawie tysięcy płyt, które masz u siebie?

Ta ogromna kolekcja to moje wariactwo, które trwa kilkadziesiąt lat. W połowie lat 80. doszedłem do najlepszej sytuacji jaka może spotkać miłośnika jazzu i kolekcjonera. Tak na dobrą sprawę miałem większość albo wszystkie płyty jazzowe, które chciałem mieć. Gdy wchodziłem do sklepu muzycznego na Zachodzie, to patrzyłem, to mam, to mam, a to może sobie kupię, a może nie kupię, może mi ktoś przyśle… I potem na moje nieszczęście wymyślono technikę CD i świat mi się zawalił, bo zostałem z tysiącami płyt w wersji długogrającej, longplayowej. Wydawało mi się, że pomysł na płytę kompaktową jest takim pomysłem jaki to Amerykanie, Japończycy czy ludzie z Philipsa czasami mają: wymyślą coś co  po paru miesiącach umrze, stanie się technologiczną ciekawostką … Przez pewien czas to  lekceważyłem. Jak byłem w Nowym Jorku, w firmie GRP Records, pioniera płyt kompaktowych, od właściciela Leslie Rosena  dostałem karton nowych płyt Davida Grusina, Chicka Corei, Stanleya Clarka, przywiozłem je do Polski, zacząłem rozdawać krewnym, znajomym, mówię, zobaczcie, takie cuda teraz będą. Wszyscy na to patrzyli z lekceważeniem, ale jak po pół roku się okazało, że część firm fonograficznych albo instytucji pisze do mnie: przepraszamy cię, ale już nie będziemy wydawać longplayów tylko płyty kompaktowe, no to zacząłem je też zbierać. W tej chwili kolekcja liczy myślę około pięćdziesiąt tysięcy, może więcej  plus oczywiście płyty długogrające. Czasami się zastanawiam co z tym fantem zrobić, bo po pierwsze to już jest fizycznie niemożliwe, żeby jeden człowiek je przesłuchał, chociaż ja przesłuchałem każdą płytę.

Podobno…

... każdą płytę na pewno,  niektóre kilka razy. Często wracam do takich, które mi są potrzebne do pracy, jak przyjeżdża artysta, to go sobie chętnie słucham. Ale z tym zbiorem zrobił się problem przyszłości, bo oczywiście można wszystko przemielić, można  wrzucić na Allegro i sobie żyć długo i szczęśliwie do końca dni moich, ale chyba serce by mi pękło. Myślę, że to jest też kwestia pomysłu, który być może spróbujemy połączyć w Poznaniu z Erą Jazzu i który być może byłby podobny do Instytutu Jazzu w Darmstadt czy w New Jersey. Myślę w takich kategoriach, jakiegoś instytutu Ery Jazzu. Może się tak wydarzyć tak, że Era Jazzu ,ta koncertowa będzie  kiedyś malutkim dodatkiem do całego tego przedsięwzięcia.

A my w „Merkuriuszu” jesteśmy gotowi, żeby o tę ideę walczyć, propagować i jej patronować.

To wspaniale ! My kolekcjonerzy, fani  jesteśmy autentycznymi świrami i tego nic nie zmieni. Mam do odsłuchania kilkaset płyt, nowych płyt, tak, tak kilkaset. Każdego dnia dostaję kilka, ale bywają takie dni, że nie dostaję żadnej i to są najgorsze dni w moim życiu. Jestem wtedy nie do życia, po prostu świat się wali, bo jestem obrażony na jazzowy świat, który o mnie zapomniał

Z Dionizym Piątkowskim rozmawiała Mariola Zdancewicz/Merkuriusz/2015

Dionizy Piątkowski