*** rozmowa z Dionizym Piatkowskim stanowi fragment książki z cyklem wywiadów z bohaterami otaczającej nas codzienności – Wydawnictwo Silvarerum
Jak zaczęła się Pana miłość do jazzu? Czy pamięta Pan swój pierwszy wysłuchany jazzowy kawałek?
Moim pierwszym wydarzeniom związanym z wchodzeniem w dorosłość towarzyszył jazz. W liceum docierały do mnie płyty ze Szwecji, od znajomych moich rodziców. Nie zawsze była to muzyka, która mnie interesowała, ale gdy dostałem np. płytę Hendrixa albo Deep Purple, to wtedy byłem najważniejszy w całej szkole. Potem wymieniałem te płyty, bo moi koledzy słuchali ostrego rocka, a ja, jeśli już, to wolałem Dylana, Santanę albo Fleetwood Mac. Docierał do mnie balladowy John Coltrane, bossa-nova Stana Getza i Astrud Giberto, swingowe przeboje Benny’ego Goodmana i piękny, orkiestrowy jazz Duke’a Ellingtona. Trudno przywiązać się do konkretnego tytułu, nagrania, które w szczególny sposób buduje wrażliwość. Był to raczej określony zestaw estetyczny, bardzo mocno napierający na moje postrzeganie muzyki. Ale wiem, że już wtedy skupiony byłem – chyba z przesadą – na muzyce jazzowej. W niej czułem się najbardziej komfortowo, dawała mi autentyczny powiew szeroko rozumianej wolności, swobody i zabawy. Uczyłem się jazzu i angielskiego na piosenkach Elli Fitzgerald, Sarah Vaughan, Billie Holiday. Słuchałem sporo „ambitnego” rocka, bluesa, ale także folkloryzującego big-beatu. Po latach okazało się, że ta fascynacja folkloryzmem stała się dla mnie zaczątkiem pracy naukowej: ukończyłem etnografię na UAM z pracą dyplomową o recepcji folkloru w polskim jazzie i „muzyce młodzieżowej”. Pisząc pracę dyplomową analizowałem folkloryzm w nagraniach naszych jazzmanów: Urbaniaka, Stańki, Namysłowskiego, Trzaskowskiego, ale także polską muzykę ludową ogrywaną przez Skaldów, Trubadurów czy No To Co.
W latach 60. jazz był często słuchany i wykorzystywany, choćby w filmach, takich jak „Nóż w wodzie”, „Do widzenia, do jutra” czy „Niewinni czarodzieje”. Potem jakoś moda na jazz minęła. Ale to z tego nurtu narodził się nasz wielki Krzysztof Komeda, Pana nieskrywana fascynacja. Co takiego oczarowało Pana w jego muzyce?
Krzysztof Komeda – Trzciński zawsze bardzo mnie interesował. Początkowo uderzał we mnie muzyką, która doskonale pasowała do mojego świata. Potem „wchodziłem w Komedę” coraz mocniej. Pisałem o nim – jeszcze na początku lat 70-tych – w miesięczniku „Nurt”; każdego kwietnia oddawałem duży, często sensacyjny, tekst na jego temat. Jestem kolekcjonerem, po latach okazało się, że mam niezłe archiwum komedowskie. Spotkałem jeszcze osoby mu najbliższe: mamę, siostrę, szwagra, kolegów ze studiów, lekarzy, z którymi pracował. Przeprowadzałem z nimi, długie rozmowy. Spotykałem się z muzykami Komedy: Jurkiem Milianem, Ptaszynem Wróblewskim. Zacząłem patrzeć na postać i muzykę Komedy jako oczywisty, kulturowy fenomem. Stałem się biografem Komedy oraz strażnikiem jego pamięci oraz fascynatem lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych poznańskiego środowiska artystycznego. Czas Krzysztofa Komedy, Jerzego Miliana, Jerzego Grzewińskiego, Jana Wróblewskiego był przecież tak znaczący a Poznań, obok innych miast, stał się ważnym centrum jazzowym oraz zaczął odgrywać wiodącą rolę w kreacji polskiej szkoły jazzu. Studenci z poznańskich uczelni, w tym skromny laryngolog – pianista Krzysztof Trzciński nieoczekiwanie (także i dla siebie) zawładnęli nowoczesną synkopą i nadali artystycznym poszukiwaniom powiew nieskrępowanej, osobistej oraz niezwykle impresyjnej muzyki. To był triumf jazzu w Poznaniu i czas, do którego przymierzano wszystkie inne sukcesy naszych muzyków. Dbam o to, by pamięć o tych przełomowych wydarzeniach była oczywistą, kulturalną tradycją w historii Poznania. Wieloletni projekt „Czas Komedy” ma wykreować, wypromować i ugruntować pozycję Krzysztofa Komeda jako wybitnego Poznaniaka i Wielkopolanina. To także projekt honorujący legendy jazzu, wielkopolskich artystów, którzy stworzyli „czas Komedy” i tzw. poznańską szkołę jazzu: of Jerzego Miliana i Jerzego Grzewińskiego po Jana Ptaszyna Wróblewskiego, Witolda Kujawskiego i Krzysztofa Trzcińskiego. Za tymi nazwiskami-sztandarami kryły się także jazzowe fascynacje wielu innych, poznańskich muzyków : Janusza Hojana, Benona Hardego, Józefa Stolarza, Jana Zylbera, Cezarego Dankowskiego, Zdzisława Brzeszczyńskiego, Wojciecha Lechowskiego, Stanisława Pudry, Kazimierza Renza, Romana Pahla, Ryszarda Czaplickiego, Zygmunta Połczyńskiego i wielu, wielu innych. Sekstet Komedy stał się, w tak zwanych latach katakumbowych jazzu, manifestacja nowoczesności a jego nowoczesna muzyka przełamała stereotyp postrzegania jazzu a Komeda stał się prekursorem nowoczesnego modern-jazzu w Polsce. Jazz pokazywany przez Komedowców stał się pokoleniowym manifestem sporej grupy młodzieży, dla której amerykańskie jeansy, coca-cola i bikiniarskie skarpetki nie były już tylko argumentami wrogiej nowoczesności. Wtedy, w połowie lat 50-tych, taką manifestacją stał się nie tylko Poznański Czerwiec, ale także poznański jazz.
Komeda stał się Pan nieodłącznym towarzyszem na wiele lat. Napisał Pan o nim książki, prowadził pod jego auspicjami festiwale. „Czas Komedy” to Pana czas. Trochę się tych projektów uzbierało, proszę o nich opowiedzieć.
Przez lata zbierałem materiały ikonograficzne dotyczące ruchu jazzowego w Poznaniu, szczególnie interesując się postacią Krzysztofa Komedy—Trzcińskiego. Pierwszą próbą systematyzacji był cykl artykułów, jakie opublikowałem w miesięczniku Nurt. Dotyczyły one przede wszystkim Krzysztofa Komedy. Praca nad pierwszą książką była próbą monograficznej i chronologicznej syntezy. Wnet okazało się jednak, że „Czas Komedy” byłby wtedy bliższy zestawieniu dokumentacyjnemu, niż książce o publicystycznym, wspominkowym charakterze. Przeważyła druga koncepcja: wyszedłem