z Dionizym Piątkowskim rozmawia Marek Bebłot

Czy jazz, to była miłość od pierwszego wejrzenia?

Jest w młodym człowieku taki okres, w którym chłonie wszystko i najpełniej : opowieści o seksie, pierwsza wódka i pierwszy kac, ale także pierwsze ważne doznania artystyczne. Słuchanie tego, co najbardziej pasuje, przylega. Moje pierwsze ważne nagrania to płyty z jazzowymi balladami – Rollinsa, Coltrane’a, Bena Webstera, trochę bossa-novy Stana Getza. I to był ten moment zapalny, przełomowy. Moi koledzy słuchali Led Zeppelin, Hendrixa, Deep Purple a mnie z tej półki pasował już tylko Carlos Santana z Johnem McLaughlinem i  album „ Love,Devotion,Surrender”, jakieś radosne dżwięki Corei, trochę muzyki swingowej i big-bandowej. Słuchałem sporo radia,  rodzącej się Trójki; potem coroczny zjazd na Jazz Jamboree i chłonięcie wszystkiego co przynosił jazzowy świat. Z czasem stałem się bywalcem innych festiwali, także zagranicznych. Kiedy pisałem pracę magisterską ( na UAM – Katedra Etnografii) profesor Józef Burszta był zakłopotany, bo już sam tytuł „ Elementy folkloru w polskim jazzie” wzbudzał wtedy naukową konsternację. Często pada pytanie, czy to czym się profesjonalnie zajmuje, wynika z mojego zawodowego przygotowania czy artystycznej fanaberii ? Tak , jestem specjalistą od folkloru muzycznego i najbardziej kocham i znam  „ludowy  jazz”.

Czy chciałeś być jazzmanem, a jeśli tak to dlaczego nim nie zostałeś?

Jestem rock’n’rollowcem, rozmiłowanym w gitarowym brzmieniu lat 60-tych, 70-tych. Sam nawet zrobiłem gitarę elektryczną ! Chadzałem na lekcje gry na gitarze klasycznej, ale te palcówki, prymki i ludowe piosenki bardzo mnie zniechęcały. Nie tak chciałem poznawać muzykę. Elektryczna gitara to był szpan, to była przepustka w inny, także towarzyski świat. Ale gdy już podłączyłem się do archaicznego wzmacniacza, gdy przystawki zaczęły modulować dźwięk, zrozumiałem, że bardzie interesuje mnie sama muzyka, niż jej tworzenie i granie. To była najważniejsza decyzja mojego życia. Odkryłem, że jako instrumentalista jestem przeciętniakiem i zacząłem już tylko słuchać muzyki. Podziwiam muzyków, tych perfekcyjnych instrumentalistów, i tych – jak jazzmani- którzy potrafią kreować własny, muzyczny świat.

 Czasami w rozmowie podkreślasz poznańską solidność, co w przypadku organizatora dużych imprez jest niezwykle cenne.

Kieruje się wyłącznie zasadą by być wiarygodnym, konsekwentnym i – po poznańsku – solidnym. Dla mnie to najwłaściwszy „trade mark” imprezy. Czuję się absolutnie odpowiedzialny za wszystko i pieczętuję to swoim nazwiskiem. Podczas pobytów w USA nauczyłem się jednego: musisz konsekwentnie dochodzić do perfekcji w jednej dziedzinie i być za to całkowicie odpowiedzialnym. To takie organiczne, poznańskie podejście do pasji i roboty.

Jesteś też Honorowym Obywatelem Orleanu

 Gdy Nowy Orlean i Luizjanę pochłonął szaleńczy żywioł  Katriny zaprosiłem  do Polski grupę muzyków z Nowego Orleanu. Opadły pierwsze emocje a zdumiony świat obserwował nieporadność amerykańskiego rządu, tragedię milionowej aglomeracji i koszmar  mieszkańców. Przygotowałem specjalny koncert „ Era Jazzu for New Orleans”   by pomóc ofiarom Katriny.  Sukces koncertów zespołów z Nowego Orleanu przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że to nasze działanie i  pomoc muzykom z Nowego Orleanu, serdeczność z jaką się spotkali  będzie miało taki zaskakujący finał. W czasie  wizyty w Nowym Orleanie  w 2010 roku uhonorowany zostałem w imieniu Burmistrza i Rady Miasta – zaszczytnym tytułem Honorowego Obywatela Nowego Orleanu.  Stałem się emisariuszem dobrej sprawy i Ery Jazzu w Mieście  Jazzu .

Ale jak się ma stateczność Poznaniaka do żywiołowości jazzu?

Żartujmy dalej : jestem jednym z tych „statecznych, mieszczańskich” Poznaniaków, którzy oddali się i wpasowali w jazz: Krzysztof Komeda, Jerzy Milian Krzesimir Dębski…to teza bez pokrycia. Jazz nigdy nie był sztuka masową, ale od zawsze miał swoją wierną publiczność. To jest wspólna struktura, w której popularyzowanie muzyki odbywa się zarówno poprzez twórczość artystów, jak i entuzjazm słuchaczy. Dumny jestem, że polski jazz jest najwybitniejszym i najbardziej cenionym nurtem  naszej muzyki na świecie. Mamy wielkie legendy jazzu, jak Komeda i Stańko, mamy niekwestionowane gwiazdy i ogromną rzeszę  wspaniałych muzyków. Od prawie pięciu dekad bawię się z jazzem, propagując ten wspaniały gatunek muzyki, kultury i obyczaju. A poprzez „poznańskość”  Ery Jazzu udało mi się wykreować ważny i prestiżowy pomysł obudowany nie tylko samymi koncertami, ale także płytami, wydawnictwami, sesjami.

 W poprzedniej edycji Ery Jazzu grał 80 letni Ron Carter, wspaniała postać. W tym roku znakomita skrzypaczka Regina Carter. Jeśli nie jest, to tajemnicą, to kogo chciałbyś mieć na kolejnych edycjach Ery Jazzu? 

Nie mam takich marzeń, bo wiele z nich już się spełniło. Często zastanawiam się, kogo jeszcze pokazać, bo tak po prawdzie w Erze Jazzu pojawili się prawie wszyscy najwybitniejsi twórcy jazzu : od Hancoka, Shortera i Garbarka po Dianę Krall i Cassandrę Wilson. Cenię także te pomysły, gdy promowałem artystów w Polsce nieznanych i zapraszałem ich po raz pierwszy na nasze estrady, od Abbey Lincoln, Steve’a Lacy’ego, Omara Sosę po muzyków chicagowskiej New Black Music. Niezwykłymi są zawsze dla mnie projekty specjalne, które wymagają ogromu pracy i entuzjazmu muzyków; tak powstały wielkie wydarzenia Ery Jazzu:  orkiestra Agnieszki Duczmal zagrała z Al Di Meolą, powstał  słynny „Penderecki  Jazz”, Tomasz Stańko z grupą Andreasa Vollenweidera. Teraz realizuję jedyny w swoim rodzaju Poznań Jazz Projekt  – z udziałem gwiazd jazzu i poznańskich muzyków.

 Parafrazując Wańkowicza, czy jazz krzepi? Czyli możemy stwierdzić: słuchaj jazzu, szczególnie na żywo, a będziesz młody.

Do słuchania jazzu dochodzi się powoli, ale  od jazzu nie ma już odwrotu. Nie spotkałem dotąd nikogo, kto powiedziałby  „ słuchałem jazzu, a teraz go nie lubię”. Bo jazz to nie tylko muzyka ! To emocje, określona kultura a nawet – jak w USA – niepisany obyczaj. Spójrz na artystów jazzu: wielu to sędziwi, aktywni , kreatywni, koncertujący staruszkowie ! Choć jazz  nie jest przecież muzyką archiwalną. Także żyję „jazzowo”, choć jestem bardzo zajętym facetem. Nie zwracam uwagi na upływający czas, co nie znaczy, że żyję i pracuję beztrosko.  Kiedy potrafisz pogodzić zawód z pasją a do tego cieszyć się i dzielić sukcesem z najbliższymi to nie jest potrzebny Ci żaden zegarek, kalendarz. Należę do tych nielicznych , którym pasja zapętliła się z zawodem. Tak – robię to co lubię i…lubię to co robię. Często pytany o swoje