Kolejna interesująca wokalistyka pochodzi z Norwegii. Wydawać by się mogło, że po ciekawym debiucie Silje Nergaard (doskonały album „Nightwatch”) oraz charyzmatycznej Mari Boine norweska scena muzyczna została już wyeksploatowana. A tu nagle pojawia się artystka o niezwykłej wręcz emisji głosu, postrzeganiu jazzowego brzmienia i nadawaniu mu skojarzeń, które nie zawsze odnoszą się do typowego „scandinavian touch of jazz”. Rebekka Bakken nie jest jednak emisariuszką skandynawskiego jazzu, ale najznamienitszym przykładem artystki (i muzyki), która rozwijając swój talent z dala od świateł wielkich estrad potrafiła doskonale zaistnieć na hermetycznym rynku śpiewających jazz dam. Jej poprzedni album „The Art Of How To Fall ” zapowiadał sukces,ale artystka potrzebowała nagrania, które wylansowałoby jej muzykę dalej niż opłotki rodzinnego Oslo. Wychowana w Norwegii przez dłuższy czas mieszkała w Nowym Jorku i Wiedniu. To takie kosmopolityczne uwarunkowanie jest dość mocno akcentowane także w jej muzyce. Jej najnowszy album „Morning Hours” jest z jednej strony stylistycznie budowany jako chłodny, „skandynawski”, z drugiej strony jest on również niezwykle „amerykański”, przebojowy. Może powodem takich właśnie skojarzeń jest fakt, iż nad brzmieniem i charakterem najnowszego albumu Rebekki Bakken czuwał znany producent Craig Street, odpowiedzialny wcześniej za kreację i brzmienie albumów Norah Jones, K. D. Lang, Cassandry Wilson czy Manhattan Transfer. Czyżby norweska wokalistka dołączała do tej elitarnej grupy? Jest już niezwykle blisko!

Dionizy Piątkowski