14 kwietnia odprowadziliśmy na miejsce wiecznego spoczynku kolejny duży i ważny poznański festiwal, Erę Jazzu. 26 lat smakowania jego muzyki we wszelkich możliwych odmianach i formach, zawsze na najwyższym poziomie. Ponad 200 koncertów, ponad 3000 artystów. Dużo. I wszystko światowej klasy. Mogło być więcej, ale już nie będzie: festiwal zamykamy w pudełku z naklejką „historia” – będą w nim stare zaproszenia, płyty, książki, zdjęcia, rozmowy, wspomnienia…
Spiritus movens tego przedsięwzięcia, Dionizy Piątkowski, zapowiadając ostatnią galę w Auli UAM, stwierdził, że owszem, to pogrzeb, ale w stylu nowoorleańskim, ze stypą, na której gra się muzykę mu najbliższą. Koncert był więc dwudzielny: najpierw „Czas Komedy” z kolejną (którą to już?) próbą reinterpretacji tego, co dobrze znamy (Komeda on Hammond), a potem energetyczny miks wszystkiego, co dziś jazz określa – Black Lives (From Generation to Generation).
Było tak pięknie, że miejsca na łzy smutku czy wściekłości zabrakło. Refleksja dopada nas dopiero teraz, kilka dni później, a z całą mocą uderzy pewnie jesienią lub wiosną, kiedy zrozumiemy, że następnych edycji Ery rzeczywiście nie będzie, że Poznań pozwolił zniknąć kolejnej imprezie o międzynarodowym wydźwięku, a stało się to „tak po prostu” – przy okazji ogłoszenia rozdziału miejskich grantów na kulturę, 31 stycznia. Piątkowski wnosił o trzyletnią dotację o łącznej wysokości 1 652 100 złotych, otrzymał ją tylko i wyłącznie na rok 2024 i to zaledwie 90 000. Kwota może pokryła koszty biletów lotniczych dla 12 muzyków ze Stanów Zjednoczonych i ich instrumentów, ale czy wystarczyła na coś więcej? Do tego przyznana została na tyle późno, że teoretycznie uniemożliwiła znalezienie dodatkowego sponsora, bo budżet na wspieranie kultury dzieli się w firmach w grudniu roku poprzedniego, za późno też było na zmianę programu, bo z kolei kontrakty z muzykami podpisuje się minimum sześć miesięcy wcześniej.
Dla porównania: projekt Cały Poznań Ukulele w miejskiej dotacji trzyletniej miałby kosztować – według wyliczeń organizatorów –1 982 000 złotych, przyznany grant opiewa zaś na kwoty: 135 000, 165 000 i 180 000 w kolejnych edycjach. Podaję te dane, by pokazać, że oczekiwania Ery Jazzu nie były jakąś bajońską kwotą wziętą z sufitu, tylko kalkulacją racjonalną i dość oszczędną. Przejrzałam wszystkie dotacje. Nie jest to dokument tajny, każdy może sprawdzić, na co przeznaczono samorządowe pieniądze, w jakiej wysokości i jaki to stanowi procent w stosunku do sum wnioskowanych.
Era Jazzu wystartowała w 1998 roku, w ostatnim roku prezydentury Wojciecha Szczęsnego Kaczmarka. Ten rządy objął w Poznaniu po legendarnym Andrzeju Wituskim. Celem Kaczmarka było „tworzenie przyjaznego miasta możliwości” i miało to dotyczyć przede wszystkim gospodarki, nauki i kultury. Choć sam był z wykształcenia fizykiem i wolał tematy ekonomiczne, rozumiał, że kultura jest ważna na wielu płaszczyznach. Nie zmarnował spadku po Wituskim, powszechnie uznawanym za jedynego po wojnie prezydenta z rzeczywistą wizją rozwoju Poznania i wielkiego przyjaciela artystów. Po Kaczmarku, w grudniu 1998 roku, na cztery kadencje stery przejął Ryszard Grobelny.
Różnie oceniany. Im bliżej końca swojej prezydenckiej kariery, tym bardziej skręcający w prawo. Mówiono, że dopadła go gigantomania, ale jej przejawem były też wielkie wydarzenia kulturalne, o międzynarodowym zasięgu. To za jego czasów ja na przykład miałam problem z zaplanowaniem letniego urlopu, bo w Poznaniu właśnie wtedy następowało spiętrzenie festiwali: Malta, Animator, Międzynarodowy Festiwal Teatrów Tańca, Festiwal Gitary, Transatlantyk… A potem startowały kolejne. Owszem, narzekano, że miasto dopadła „festiwaloza”, że za mało działań ciągłych, ale cały świat tak wtedy funkcjonował, nie była to „choroba” wyłącznie lokalna. Poza tym – jednak – żeby wziąć udział w festiwalu, trzeba było się do tego jakoś przygotować: nikt z ulicy – ot, tak – w to nie wskakiwał, były selekcje, dopuszczano najlepszych. Więc tak: żyliśmy od festiwalu do festiwalu, ocieraliśmy się na ulicach o artystów wielkich, największych. I to miało sens. Bo festiwale dawały szansę na konfrontację własnego myślenia, własnego tworzenia z tym, co powstaje gdzie indziej, poza granicami naszego kraju,