Wczoraj wieczorem, po koncercie natychmiast uciekłeś do hotelu, unikajac wywiadów i kamer. Przyznać muszę, że zaskoczyła mnie Twoja postawa ?
To był dla mnie trudny koncert; tak na dobra sprawę dopiero się z Dino Saluzzim zaczęliśmy muzycznie rozumieć. Przecież ta trasa zbudowała się przypadkowo, ot wpadliśmy na pomysł by zagrać w duecie kompozycje Piazzolli, może myśląc bardzie o nowej płycie, niż koncertach. Po niezłym koncercie w Kolonii ,gdy już okrzepły nasze pomysły, zagraliśmy w Warszawie pod okiem telewizyjnych kamer i bezpośredniej transmisji radiowej . To jest dla muzyka krępująca sytuacja.
Chcesz obronić się tremą ? Nie wierzę ! Pracujemy z sobą po raz trzeci i wiem, że zawsze byłeś “spiritus movens” towarzystwa. Rozbawiony po koncertach, szukający “ezgotyki” nowym miejsc…
Wszystko to pamiętasz ? Rzeczywiście – ostatnio w Poznaniu bawiliśmy się zbyt mocno. Przekładaliśmy przeloty. Ale było wspaniale. Nawet moje “goomboo” się odnalazło. Pamiętasz w lotnisku w Warszawie zagubiliśmy peruwiańską skrzynkę “goomboo”, rodzaj bębenka–przeszkadzajki. Chyba nawet się wtedy mocno awanturowałem; kilka osob bezskutecznie szukało w lotnisku tej piekielnej skrzynki. I wyobraź sobie – bo tego już nie znasz – w drodze powrotnej, gdy wszedłem przed odlotem do toalety na lotnisku patrzę, a obok kosza leży moje “goomboo”.
Uchodzisz za wesołka, faceta który lubi się bawić, być towarzyskim. Jesteś takim na co dzień, czy tylko w czasie tras koncertowych.
Jeżeli grasz w roku 100 – 150 koncertów, to musisz znaleźć sposób by odreagować, by przetrzymać tę stresującą sytuację. Każdy muzyk ma swoją receptę na monotonię tras koncertowych. Zresztą historia muzyki i jazzu jest pełna takich dykteryjek. Staram się żyć koncertowo, to znaczy traktować koncert ,hotel, pobyt, ludzi których spotykam i poznaję jako całość. Czuję kiedy i gdzie będzie ‘cool” i najczęściej taką sytuację sam prowokuję
Uchodzisz za artystę “trudnego” i kapryśnego, co w światku jazzowym nie jest typowe. Zazwyczaj gwiazdy rocka, operowe divy oraz idole z kompleksami mają swoje estradowe fobie. Zrywasz trasy koncertowe, spóźniasz się na koncerty, robisz “przedstawienie” estradowe…
Każdy z tych przypadków należy rozpatrywać w konkretnym przypadku; przerwałem trasę koncertową z Clark’em i Pontym – bo po trzech miesiącach i blisko stu koncertach już masz wszystkiego dość. Jesteś zmęczony fizycznie i psychicznie. Przerwałem kołowrót lotnisko-hotel-estrada-hotel-lotnisko ,bo przecież okazało się, że agencja koncertowa potraktowała nas jak tryby w maszynie do robienia pieniędzy. To już nie miało żadnego artystycznego odniesienia ,tylko koncert –kasa, koncert-kasa…Jak dodasz do tego kiepskiego organizatora, fatalny hotel gdzie nie mogę, po koncercie zjeść kolacji – to nerwy puszczają …
Kilka dni przy przylotem prosiłeś mnie o zestaw pozwalający uruchomic Ci w hotelu komputer. Wtedy byłem zaskoczony ,teraz widzę, że jesteś maniakiem komputerowym.
Nie rozstaję się z komputerem. To jest jakaś choroba, a może przedziwna gra. Sprawdzam pocztę, wysyłam e-maile, gram na giełdzie, sprawdzam swoje akcje. To jest niesamowite, że tej piekielnej maszynie poświęcam więcej czasu niż innym uciechom. Wiesz wczoraj, po koncercie biegłem do hotelu, by jak najszybciej odpalić komputer i zorientować się, co się dzieje na giełdzie w Tokio. To nie jest jakaś mania, ale po prostu rodzaj komputerowej gry, która wciąga. Inwestujesz kilkadziesiąt tysięcy dolarów i bawisz się w wielkiego tego świata. Tu kupujesz, tam sprzedajesz. Emocja ryzyka wibruje.
Ale w twojej muzyce nie ma przesytu elektroniki, komputeryzacji ?
Dzisiaj jest już trudno grać bez elektroniki, programów komputerowych. Nawet w tak eleganckiej konwencji “Tango” używamy z Dino Saluzzim przetworników dźwięku, programujemy niektóre partie dźwiękowe, elektronicznie modelujemy brzmienie. To jest domena muzyki naszej dekady i trudno przed tym uciec.
Co Cię w tym komputerowym biegu najbardziej fascynuje ?
To, że wszystko za chwilę będzie w zasięgu naszej ręki. Mając przy sobie laptopa jestem jak w biurze: wysyłam maile, regularnie koresponduję, reguluję rachunki i płatności, znam zasób konta i obciążenia kart kredytowych. Wiem gdzie gram jutro i w jakim hotelu mieszkam. Mój adres i numer telefonu jest cały czas przy mnie. Ktokolwiek chce się ze mną skontaktować, nie musi szukać mnie po hotelach, ale natychmiast ma mnie w swojej komputerowej sieci. Teraz już wiesz kto, kiedy i po co dzwoni.Za moment w twoim telefonie obejrzysz dzwoniąca żonę lub ulubiony program telewizyjny.
Muzycy, z którymi w latach 70-tych nagrywałeś i koncertowałeś nie ulegają już tak zdecydowanie modnej wtedy elektronice. Chick Corea gra akustyczne tria, nagrywa z orkiestą symfoniczną , John McLaughlin szuka inspiracji w muzyce etnicznej .
Elektronika zabiła muzykę. To wszystko co robiliśmy w latach 70-tych było modą i pożądaniem; każdy z nas poszedł później inną drogą. Corea nagrał niedawno album z orkiestrą symfoniczną , zupełnie nieudany ,ale jest jakimś poszukiwaniem. Jazz ostatnich lat zagubił się. Szukamy nie brzmienia, nie karkołomnych popisów techniki, ale przede wszystkim nastroju dla tej muzyki.
Koncerty w duecie z Dino Saluzzim to kolejny pomysł, który z pewnością przerodzi się w płytę ?
To jest dość dziwna sytuacja. Zazwyczaj trasa koncertowa przygotowywana jest by promować już nagraną i wydaną płytę. Tutaj mamy sytuację odwrotną. Najpiew z Dino gramy koncerty, dopasowujemy się do siebie, sporo rozmawiamy o muzyce, kompozycjach. Powinna z tego powstać płyta – ale jeszcze takich rozmów nie prowadziliśmy.
Który z twoich projektow jest teraz realizowany ?
Koncerty w duecie z Dino Saluzzim są zapowiedzią mojej dużej trasy “World Symphonia”, którą rozpocznę latem. To jest przedsięwzięcie, do którego dość starannie się przygotowuję. Oprócz Saluzzi’ego zaprosiłem dwóch perkusistów oraz dwóch pianistów, może jeszcze jeden gitarzysta. To powinien być jazz-symfoniczny, niezwykle harmonicznie rozbudowany.
Coraz częściej używasz słowa symfoniczny. Co kryje się za tą zasłoną ?
Nie precyzuję jeszcze planów, ale kończę kompozycje na płytę ,którą chciałbym nagrać wraz z orkiestrą symfoniczną. Rodzaj koncertu gitarowego. To trudne przedsięwzięcie, zwłaszcza ,że nie mam takich doświadczeń, a wszystkie moje inne, jazzowe próby okazywały się cieniem wielkiej sztuki symfonicznej. To jest trudne wyzwanie, ale w fazie kompozycji sprawia mi dużo satysfakcji. Każdą wolną chwilę poświęcam tej kompozycji. Wielcy klasycy przewracają się w grobach – piszę symfonię w hotelowym barku na komputerze !
W twojej dyskografi pojawiła się nieoczekiwanie płyta “ Winter Nights” , świąteczny album z pastorałkami. Czy to nie sygnał, że Meola zbliża się ku sielankowej komercji ?
To jest nagranie, które jeszcze bardziej eksponuje moją muzykę. Konwencja jest określona, ale kompozycje są przepięknym tłem do gitarowej wirtuozerii. Wiem, że nagrania ‘christmas” są zawsze w dziale “przecen”, ale ta płyta jest tylko z pozoru nagraniem świątecznym. Bliższa jest chyba jazzowej new age ,czy nawet melancholijnej ekspresji romantyzmu.
Twoje produkcje ostatnich lat, choć różnorodne, są jednak dość jednostajne.
Szukam określonej stylistyki, z którą mógłbym przetrwać kilka sezonów. Nie mam na myśli określonej muzycznej mody, ale głębszego źródła inspiracji. Wydaje mi się, że dość konsekwentnie wgłębiam się w stylistykę kompozycji Astora Piazzolli. Tak naprawdę pierwsze albumy są dla mnie zbyt komercyjne, zbyt “przebojowe” w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Czy tak surowo oceniasz także “Meola plays Piazzolla”, specificzny hołd wybitnemu argentyńskiemu kompozytorowi, ale także ukłon w stronę modnego tango.
To jest sukces muzyki; nie nagrania, ani pomysłu. Zawsze fascynował mnie folklor, ten przemycany w nagraniach jazz-rocka i ten, latynoski, grany wspólnie z Johnem McLaughlinem, Paco De Lucia, Airo Moreirą. Teraz poszedłem dalej: jazz stał się pretekstem do ekspozycji muzyki etnicznej. Stąd zachwyt dla kompozycji Astora Piazzolli, latynoskiego rytmu, mistyki tango. Nie patrzę na “Meola Plays Piazzolla”, jak na płytę komercyjną. To jest muzyka nastroju i emocji, rozbudowana improwizacją i jazzowym feelingiem.
Folkloryzm muzyki esksponowany jest udziałem argentynskiego bandeonisty Dino Saluzzi’ego. Czy jest to nowy, stylistyczny pomysł Al Di Meoli czy uleganie modzie na „ethnic music” ?
Nigdy nie kierowałem się względami komercji, pozyskiwania publiczności i radości muzykowania poprzez tanie chwyty. Rzeczywiście, coraz częściej pojawiają się nagrania i koncerty, w których udział biorą muzycy „ludowi”. Dzieje się tak w rocku, np. u Stinga i Ry Coodera, jak i w jazzie. To nic nowego, ani komercyjnego. Świadczy to przede wszystkim o zagrożeniu, jakie pojawiło się wokół muzyki, która powstaje w oderwaniu od korzeni ludowych. Stąd tak wiele ciekawej, folkloryzującej stylistki w nagraniach jazzmanów.
Jednak „jazz Al Di Meoli” bawi się, typowymi latynoskimi rytmami.
To nie jest świadomy zabieg, by uatrakcyjnić stylistykę. Co zresztą to znaczy ? Nie wiem, czy jestem muzykiem „stylowym”; gram w określonej konwencji, ale staram się ciągle szukać nowych brzmień. W naszej muzyce jest wiele jazzu, sporo pogodnego tango, pięknych kompozycji Astora Piazzolli, ale jeszcze więcej improwizacji. To jest siła tej muzyki.
Próbujesz powiązać muzykę z określoną filozofią życiową?
To jest sens mojego życia. To nie jest banał. To oczywiste, że artysta uzależniony jest od tego, co tworzy, co staje się jego codzienną udręką, sukcesem, zadowoleniem. To nie jest filozofia życia z muzyką i życia z muzyki. To co robię traktuję jak zawód. Koncerty, nagrania, spotkania, tysiące małych i dużych spraw na tyle mnie pochłaniają, że nie mam czasu zastanowić się nad moją filozofią życia i muzyki.
W którym momencie twoja muzyka była najsilniejszą ? Gdy stawałeś się jazzowym idolem w zespołach Chicka Corei, czy wtedy gdy trio Di Meola-De Lucia-McLaughlin pozyskiwało miliony entuzjastów na całym świecie ?
Nigdy nie zastanawiałem się nad sukcesem mojej muzyki. Nie interesowała mnie także popularność. Każde nagranie, każdy koncert jest dla mnie tak samo ważny. Chociaż jest wiele przyjemnych wspomnień: koncerty dla tysięcy fanów fusion i Return To Forever, zabawa w muzykę z De Lucia, z Johnem McLaughlinem, z muzykami latynoskimi.
Al Di Meola jest znamienitym “znakiem firmowym”. Artystą, który przyciaga na koncerty tłumy fanów. To sentyment do “przebojowego” Meoli , czy ciekawość “nowego” Meoli ?
Nie sądzę bym zmienił się muzycznie w ciągu ostatnich lat; być może faza idoli jazz-rocka, jaka zaistniała w latach 70-tych jest jakimś skażeniem, ale tak na dobrą sprawę nic z tego więcej nie wynika. Publiczność w Europie “koduje” grupę artystów, którzy są tutaj modni i podziwiani. To także w Europie jest najwięcej koncertów, tras koncertowych i wielkich festiwali. W USA musisz być cały czas w ruchu, bo znikasz z topu natychmiast. Gram sporo małych koncertów na uniwersyteckich kampusach – bo to jest najlepsza publiczność.
Wydawało się eksplozja jazz-rocka i elektrycznego jazzu lekkiego, łatwego i przyjemnego minie bezpowrotnie, tymczasem wznawiane albumy z lat 70-tych cieszą się teraz uznaniem i popularnoiścią wśród publiczności, której wtedy nie było na świecie.
Nie mów mi takich rzeczy ! Czuję się zaraz jak matuzalem jazzu ! Rzeczywiście wtedy był ogień dla rocka i jazzu. Stylistyka fusion stała się populistyczną modą i obyczajem, ale – całe szczęście – moja muzyka na tej fascynacji się nie zatrzymała.
Dla magazynu PLAYBOY z artystą rozmawiał Dionizy Piątkowski