Dionizy Piątkowski : Bardzo trudno wybrać tylko pięć płyt. To jest pytanie w stylu “jaką książkę byś zabrał na bezludną wyspę”. Podczas typowania nie kierowałem się żadną strategią, zresztą ja słucham dużo muzyki jazzowej niezależnej, unikając zachwytu nad dużymi wytwórniami, które mają swoją politykę repertuarową, artystów itd. O wiele większą satysfakcję sprawiają mi nagrania szerzej nieznanego trębacza niż pięćdziesiąty album Wyntona Marsalisa. Niemniej jednak wybrałem płyty dla mnie najważniejsze, ale też takie, które mogą Was zainteresować.
John Coltrane Quartet – Ballads : Od tego zaczęła się moja przygoda z jazzem. Znam tę płytę na pamięć, słuchałem jej na wielu nośnikach i z wielu różnych wydań. W domu mam oryginalny longplay z 1963 roku, choć sam dotarłem do niego trochę później, bo ok. 1965 roku. Nie jestem jedynym i największym miłośnikiem Coltrane’a, chociaż był geniuszem i nikt mu tego nie zabierze. Ale ta płyta przez to, że jest taka słodka i lekka, a jednocześnie muzycznie absolutnie topowa, rozbudziła we mnie miłość do akustycznego, standardowego jazzu. Mówię tu o wszystkich triach, kwartetach, ale też nagraniach solowych głównie pianistów, dla których oprócz improwizacji ważną cezurą była melodia.
Chick Corea – Return To Forever: Słuchałem tej płyty kilkaset razy i czasem byłem zły, bo każde uszkodzenie rowka i każdy zgrzyt zabijały całą budowaną atmosferę, typową dla ówczesnych wydawnictw ECM. Zajechałem ten album, bo chodziłem z nim jako gość na tzw. spotkania z ciekawym człowiekiem. W poznańskim klubie “Od Nowa” zbierało się 100-200 osób, ja kładłem płytę na gramofon, wszyscy słuchali, mówiłem kilka zdań i do widzenia. Takie były czasy niebywałe – społeczeństwo przychodziło wspólnie posłuchać muzyki! I po kilku spotkaniach ta płyta była tak zdarta, że koncepcja, by było czyściutko i ładnie, już się zabijała. Znakomity album – “Some Time Ago – La Fiesta”, śpiewająca Flora Purim – wtedy to robiło wrażenie!
Carlos Santana & Mahavishnu John McLaughlin – Love Devotion Surrender: W latach 70-tych w Poznaniu – mieście targów – młodzi ludzie łapali pracę na stoiskach, bo zagraniczni wystawcy płacili w dolarach. Później można było zabrać te zarobione dolary do sklepu Baltony i kupić albo jeansy, albo wódkę, albo płyty. Ja oczywiście za całą zarobioną w ten sposób kasę kupiłem karton płyt. Mój austriacki pracodawca był zszokowany: “Jak to, cały tydzień ciężko pracowałeś dla paru płyt?”. Pewnie liczył, że się w tym sklepie ubiorę od stóp do głów i jeszcze kupię baltonowską szynkę. I w tamtym zestawie znalazła się płyta “Love Devotion Surrender”. Do dziś jej czasem słucham i wspominam sobie tamto wydarzenie oraz emocje związane z zakupami w Baltonie. Co ciekawe, wtedy wybrałem ten album ze względu na Santanę, który był już bardzo dobrze znany po “Sambie Pa Ti”. I dzięki temu odkryłem też McLaughlina.
Miles Davis – Bitches Brew: Ta płyta jest dla mnie ważna z wielu powodów. Pamiętam, że kiedy się ukazała, zaczynałem być już trochę znudzony jazzem. Obracałem się wokół muzyki, nazwijmy to akustycznej: Bebopu, Charliego Parkera, Sonny’ego Rollinsa i całej tej ekipy. Po prostu myślałem, że nic mnie już w jazzie nie zaskoczy. I nagle w tym wszystkim pojawia się Davis, którego przecież znałem z wcześniejszego, zupełnie innego grania, i robi tą płytą absolutną rewolucję. A wraz z nim cała ówczesna śmietanka jazzu. Otwierasz okładkę i masz przed oczami biblię – wszystkich świętych! Gdy pierwszy raz tego słuchasz, nie wiesz, czy to jeszcze jazz, czy już nie jazz i co oni w ogóle robią. Ta płyta pokazała ogromną perspektywę dla nowego jazzu. To z niej przecież wywodzi się fusion, który panował przez następne wiele lat.
Louis Armstrong – Louis and The Good Book: Mimo, że bardzo lubię wokalny jazz, zwłaszcza w wykonaniu kobiet, uważam go bardziej za ujazzowiony pop. Tego się fajnie słucha, to jest bardzo nośne, ale największe wrażenie zrobił na mnie artysta, który śpiewał kiepsko, chociaż był najważniejszy. Mówię oczywiście o Louisie Armstrongu. Nie wiem dlaczego, ale początkowo traktowałem go jakoś tak “chodnikowo”, dopiero gdy zacząłem o nim czytać, oglądać filmy, zobaczyłem fajnego, zdolnego faceta. A później, po moich wizytach w Nowym Orleanie, już kompletnie zwariowałem na jego punkcie. W muzyce Louisa wyczuwam taką dobroć i szczerość płynącą z początków tego gatunku. Gdy na scenie pojawia się Armstrong, nieważna jest estrada i cały ten showbiznes. Ja z uporem maniaka powtarzam, że jazz to czarna, amerykańska muzyka ludowa. I jak jestem w Nowym Orleanie, to najbardziej do mnie przemawiają ci wszyscy amatorzy, którzy grają od serducha i nie potrzebują żadnych nut. Co ciekawe, według mnie Armstrong zaczął gorzej grać, gdy nauczył się czytać nuty!