Przypomnę Ci nasze pierwsze spotkanie: kilka lat temu, nieoczekiwanie Al Di Meola odwołał koncerty String Trio ( Meola, Clarke, Ponty) i stanąłem przed alternatywą : albo pusta estrada albo błyskawiczne ( miałem na to kilkanaście godzin) zaproszenie gwiazdy równego, jazzowego formatu. Zgodziłeś się wtedy przylecieć ze Stanów, by uratować ten koncert  ( przyp. DP – galowy koncert Poznan Jazz Fair ‘ 96).

– Wiesz, czułem się wtedy podle i głupio. Meola wykonał numer, jakiego nie robi odpowiedzialny facet. Meola miał wtedy takie pomysły na życie i karierę; był trudnym partnerem; odwoływał koncerty, opóźniał przyloty, u ciebie skasował koncert galowy. Poczułem się wtedy w Poznaniu wspaniale: przyjęto nas – namówiłem wtedy także Larry’ego Coryella –  nie jak „strażaków” gaszących pożar, ale muzyków, którzy publiczności chcą wynagrodzić fanaberię gitarzysty-skandalisty. Jeszcze w Stanach telefonicznie z Larrym przegadaliśmy nasz program; potem w czasie atlantyckiego lotu,  „na sucho” , bez gitar czytaliśmy nuty. To był niepowtarzalny koncert; jedyny – nigdy przedtem, ani już później nie grałem w takich okolicznościach. Szkoda, bo nigdy później nie wróciłem z Larrym do tego pomysłu ?

To był koncert, który publiczność wynagrodziła serdecznym przyjęciem, owacją na stojąco. Byłeś w swoim żywiole: dużo jazzowych standardów, granych z niezwykłą siłą, sporo improwizacji i ta przepiękna zabawa dźwiękiem …

-Takie sytuacje zdarzają się nie  często. To był bardzo emocjonalny koncert, żaden komercyjniak. Wiedziałem, że musisz wyjść  i publiczności zapowiedzieć , że nie ma Meoli, ale jest „ nagłe zastępstwo”. Po burzy oklasków,  na estradę wychodziliśmy z Larrym jak do  przyjaciół. Zajarzyło od pierwszych dźwięków.

Czy zdarzają Ci się podobne sytuacje : wiesz, że spoczywa na Tobie ciężar ogromnej odpowiedzialności za każdy gest, dźwięk, za każda nutę.

– Nie  ! Wyzbyłem się takiego podejścia do muzyki , kiedy emocja górują nad sytuacją. Oczywiście raz gra się dobrze, innym razem gorzej, ale zawsze pozostajesz sobą. To jest siła jazzu, improwizacji, muzycznej zabawy. Zawsze tego doświadczam: czy gram z gigantami jazzu, czy z młodymi muzykami.

Z której wersji starasz się wynieś najwięcej. Z gry z Patem Methenym, czy promując młodych muzyków ?

– To są dwa różne światy. Oczywiście praca z  Methenym, Joe Lovano, Kennym Garrettem  jest dla mnie rodzajem  partnerskiego dialogu, pewnej spójnej koncepcji, która jest częścią każdego z nas. Nagrania i koncerty są  swoistym porozumieniem; graniem określonych kompozycji z poszanowaniem indywidualnej stylistyki. Jeśli posłuchasz wspólnych nagrań z Methenym  (album  „I Can See Your House From Here „), doskonałej  płyty „A Gogo „ – z trio Medeski – Martin – Wood, koncertów z Joe Lovano zauważysz, że  muzyka jest  inna, specyficzna, ograna  stylistyką  każdego muzyka.

Myślisz o indywidualnym stylu ?

Także – ale przede wszystkim o indywidualnym podejściu do poszczególnych kompozycji, brzmienia, sugerowanej stylistyki zespołu, charyzmy solisty…. I odkrywam to nie tylko przy okazji koncertów i nagrań z Joe Lovano czy Garrettem. Jeszcze wyraźniej słyszę to, gdy gram z fińskim saksofonistą Eero Koivistoinenem, z duńskim saksofonistą  Hansem Ulrikem, z młodymi muzykami, z którymi koncertuję w Europie.

Stajesz się jazzowym autorytetem, chętnie zapraszanym przez najwybitniejszych twórców jazzu, jak i  zapraszającym  młodych muzyków do realizacji swoich pomysłów.

-Artysta potrzebuje takiej stylistycznej  transfuzji. Higiena taka jest niezbędna, byś nie popadł w samouwielbienie i nieoczekiwanie zaczął kręcić się wokół własnego ogona. To jest największa tragedia dla muzyka jazzowego, gdy popada w sztampę i rutyniarstwo. Sukces nagrania, koncertu powoduje, że muzyk ” łapie się „  tej stylistyki. i nic już więcej nie chce robić. I nie nazywałbym tego charakterystycznym brzmieniem, indywidualną stylistyką – ale jazzowym rutyniarstwem. Własne indywidualne i kreatywne  brzmienie miał Duke, Miles, takiej własnej stylistyki szukają młodzi muzycy, z którymi koncertuję: doskonały gitarzysta Avi Bortnick, precyzyjny perkusista Adam Deitch oraz basista Jesse Murphy. Młodzi, doskonale muzyczne wykształceni, obeznani w tajnikach jazzu…

Czy koncerty z takim zespołem to nawrót do autorskiego kwartetu. Zawsze najpełniej odnajdywałeś się właśnie  takiej konfiguracji : gitarzysta plus doskonała sekcja rytmiczna.

-W takich układach gra mi się wspaniale. Wiem, że jestem solistą,  choć nie czuję się liderem. To jest niezwykle kreatywny zestaw dla jazzmana- solisty, ale jest on jeszcze bardziej ciekawy, gdy pojawia się w kwartecie drugi solista; tak jak z saksofonistami Joe Lovano, Kenny’m Garrettem, jak z trębaczami Termasa Hino, Tomem Harrellem. Doskonale grało mi się z elektrycznym trio Medeski – Martin – Wood , a najbardziej partnersko w kwartecie z  drugim gitarzystą -Patem Methenym.

Czy poddajesz się koncepcjom innego solisty ? W jakim stopniu jest to dla Ciebie deprymujące ?

-Granie jazzu to jest tworzenie jakieś nowej kategorii. Nie można unikać formalnego przyporządkowania kompozycji, aranżacji, dać ponieść się improwizacji. Kiedyś nagrywałem album z big bandem niemieckiego radia. To była prawdziwa szkoła jazzowej pokory i zachowania jazzowej sonorystyki. Oczywiście nagranie płyty, sesja w studio są oczywistym „ zafałszowaniem muzyki „ – ale nikt nie wystrzega się owej, jazzowej, studyjnej nieskazitelności. Może dlatego ogromnie lubię koncertować, mieć dystans do tego, co gram ,i jak chcę to zagrać, mieć kontakt z publicznością,  muzykami.

Nie poddajesz się inklinacjom  i muzycznym ambicjom solistów, z którymi koncertujesz i nagrywasz, ale musiałeś – tak sądzę – wykazać sporą dozę pokory i zrozumienia, gdy grałeś w zespole Milesa Davisa.

To jest absolutnie inna jakość. Nie byłoby muzyki Johna Scofielda, bez roli jaką w niej odegrał Miles Davis. Ale – wiem to od dawna-, że gdybym pozostał dłużej w grupie Milesa, gdybym poddał się jego koncepcji jazzu  to dzisiaj nie byłoby takiego Scofielda, jaki prezentuje się na płytach i koncertach. Miles roztaczał ogromny parasol bezpieczeństwa przed grającym z nim muzykiem. Wszystko było dla jego muzyki i pod jego muzykę. Miał dar zjednywania sobie najlepszych instrumentalistów, którzy grali tak, jak tego chciał Miles. To był najbardziej kreatywny okres w mojej jazzowej karierze, choć nie z faktu intensywności twórczej, a raczej budowanie  i poznawania własnej muzyki. Zresztą to samo powie Ci każdy muzyk, który pracował z Davisem. Był jedyny w swoim rodzaju : we własnych koncepcjach konsekwentny aż do bólu.. Za to  podziwiałem go  najbardziej !

Czy jazz tej dekady nie potrzebuje „ swojego Davisa” ?

-Jazz zaczyna  trochę krążyć wokół własnej osi, ale  nie potrzebuje nowego jazz – mesjasza. Nadal jest niezwykle kreatywny, chociaż pewne mody mijają, inne powracają .Teraz, co brzmi dziwnie, wszyscy rozkochują się w cuban-jazzie, zapominając, że już w latach 40-tych czynił to samo np. Dizzy Gillespie. Nie staram się gonić za muzyczną modą, nowościami. Ale nie jestem w tym względzie zbyt  zachowawczy. Uczestniczę w wielu projektach, nie jestem przypisany do określonego zespołu, nie staram się być wyłącznie solistą lub instrumentalistą zapraszanym  jedynie do współpracy…

Po okresie „elektrycznego” Scofielda przychodzi czas na be-bopowe frazy. Jesteś coraz bliższy jazzowej tradycji, czy to tylko jedna z kolejnych odsłon jazzu- Scofielda ?

-Mogę być tak przyjmowany; to rezultat nagrań i koncerty z Lovano, także – choć to już inna kategoria- naszej płyty z Methenym. Zagraliśmy tam tylko nasze kompozycje, ale bardzo wyraźnie osadzonej w elektrycznej, choć bopowej stylistyce.

 Album „I Can See Your House From Here “„ jest inny. Zarówno w dyskografii Metheny’ego, jak i Twojej. Z czego to wynika ?

-Chcieliśmy nagrać taką płyty: dwie  stylistyczne różne gitary  plus sekcja. Do tego komfort grani własnych kompozycji. To jest bardzo osobista płyta,  choć w pewnym sensie także komercyjna, bo zebrała niezłe recenzje. Do tego gram z muzykami, z którymi współpracuję od lat. Basista Steve Swallow nie wymaga żadnej rekomendacji- dumny jestem, że mogłem z nim nagrać autorską płytę. Perkusista Bill Stewart jest nadwornym muzykiem w zespołach Metheny’ego, ale wcześniej  nagraliśmy niezły album z Joe Lovano. Realizując taki projekt doskonale się bawisz, bo  znasz rangę muzyków, wiesz, że granie jest już tylko frajdą, że bawisz się kompozycjami, budujesz klimat …

Projekt tak znamienicie rekomendowany nie rozwinął się  dotąd jako trasa koncertowa . Teraz w ramach Ery Jazzu posłuchamy „ na żywo” tej muzyki.

-Bardzo się cieszę z tych koncertów. Niestety trasa jest bardzo krótka i poza Polska gramy jeszcze tylko pojedyncze koncerty (Dania, Hiszpania, Norwegia). Od kilku lat nie mogliśmy zebrać się wspólnie  by zagrać ten program. Pat jest bardzo zajęty i to on „ blokował ” realizację takiej trasy koncertowej. Teraz zdarzyła się okazja by wraz ze Stewartem i Swallowem zagrać ten program. Nie mogę doczekać się tych koncertów !

Zdecydowałem by zaprezentować to szczególne Trio Gwiazd w scenerii klubowej, mając na uwadze stylistykę muzyki, nastrój. Teraz słuchałem Twojego kwartetu na festiwalu NorthSee Jazz, gdy grałeś dla paru tysięcy fanów. To mnie zaniepokoiło. Ogromna, żywo reagująca publiczność jazzowa i zaproponowany Ci subtelny, wręcz elitarny  wystrój koncertów Ery Jazzu ?

-Wspominałeś mi wcześniej o tej koncepcji. Jest doskonała, bo pozwala budować i „ sterować” nastrojem , tworzyć reakcje między słuchaczem a muzykiem. Taka jest płyta “I Can See Your House From Here”  i tak chciałbym ją w Polsce zaprezentować. Oczywiście zagramy także kilka kompozycji z moich ostatnich płyt ,a zwłaszcza „Works For Me”. Niemniej chcę to pokazać w aurze jazzowego spektaklu, a nie wielotysięcznego  jazz – pikniku.

                                                                                                                                                             Rozmawiał (2001):

 

Dionizy Piątkowski