Era Jazzu to nie jest impreza- papka, a ja nie jestem sprzedawcą artystów. Nie jestem facetem, który „kupuje” Johna Scofielda, sprzedaje bilety i jedzie na Kanary. Z artystami, których zapraszam, rozmawiam o muzyce. Oni widzą, że ja nie jestem wielkim przedsiębiorcą, tylko wielkim fanem jazzu – mówi Dionizy Piątkowski, organizator Ery Jazzu i promotor jazzu w Polsce.

 

Sebastian Gabryel: Co dziś czujesz, sięgając pamięcią do pierwszych festiwalowych koncertów zorganizowanych w klubie Blue Note? To był 1998 rok.

Dionizy Piątkowski: Na początku to był przede wszystkim ogromny, ale jednak słomiany zapał. Chciałem to robić, widziałem, że to zaczyna się dziać, ale wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że na przestrzeni lat Era Jazzu stanie się instytucją. Udało się nam wylansować prestiżową i ważną markę, która dziś jest już takim towarowym znakiem, gwarantem dobrej i świetnie zrealizowanej muzyki. Żadnych oszustw – tak od początku ten festiwal był sprofilowany, ale wówczas na pewno nie zakładałem, że on się tak rozpędzi.

Ruszyła machina…

A już za chwilę będziemy świętować 20-lecie! Dlatego teraz tym bardziej dbam, by dalej funkcjonowała, w ten sam sposób. Jak teraz wspominam, to koncepcje były różne. Forma ściśle festiwalowa, ale też duże, comiesięczne koncerty przez cały rok, granie typowo klubowe, w którym wspólnie z artystą objeżdżałem całą Polskę. Jednak bez względu na te pomysły, od samego początku chciałem przede wszystkim prezentować doskonałą muzykę, a przy tym niekoniecznie znaną. Moja koncepcja zawsze była taka, żeby pokazywać artystów, o których w Polsce mówi się niewiele. Istnieje cała armia wielkich i wspaniałych nazwisk, które robią światowe kariery, a których nikt do nas nie przywiezie, bo to wiąże się z ogromnym ryzykiem. To ja pierwszy zorganizowałem w Polsce koncert Patricii Barber, Marizy, Omara Sosy, Abbey Lincoln…

Lubisz ryzyko.

Pozyskanie sponsora na muzyka, o którym prawie nikt nie słyszał, którego płyt nie znajdziesz w Empikach, którego kojarzy tylko wąskie grono odbiorców, graniczy z cudem. A na dodatek istnieje zagrożenie, że nie przekonasz do niego również publiczności. Miewałem sytuacje, w których ryzyko pustej sali było naprawdę duże. Jednak po tych 20 latach na pewne rzeczy mogę sobie pozwolić. Publiczność wie, że koncertami artystów „pod flagą” Ery Jazzu nie będzie rozczarowana, wie, że przez całe moje „jazzowe” życie zawodowe nie było sytuacji, w której wpuściłem ją w kanał. I pewnie dlatego już na trzy tygodnie przed festiwalem nie mamy biletów (śmiech).

Ale organizowanie dużego festiwalu „z ideą”, w dalszym ciągu jest jakimś wyzwaniem.

Dzisiaj bardzo prosto jest zrobić festiwal. Wystarczą pieniądze, nawet nie trzeba mieć pomysłu. Czasem ktoś mnie pyta: „Słuchaj, a gdyby ta Era Jazzu poszła w taką typowo komercyjną stronę?” Gdyby miała być przedsiębiorstwem, nastawionym na maksymalny zysk, to ja przez 20 lat grałbym tylko czterech artystów: Pata Metheny’ego, Dianę Krall, Chicka Coreę i Herbiego Hancocka. Jednak z czasem już nikt by na nich nie przychodził, doszłoby do zmęczenia materiału. To nie jest wielka sztuka zaprosić Chrisa Bottie’go na pięć koncertów, a za rok na kolejnych pięć. Dziś, kiedy dostaję propozycję sprowadzenia go do Poznania, to jestem niechętny, bo on nie odpowiada mi ani artystycznie, ani stylistycznie. Era Jazzu to nie ma być impreza – papka, a ja nie jestem sprzedawcą artystów. Nie jestem facetem, który „kupuje” Johna Scofielda, sprzedaje bilety i jedzie na Kanary. Z artystami, których zapraszam, rozmawiam o muzyce. Oni widzą, że ja nie jestem wielkim przedsiębiorcą, tylko wielkim fanem jazzu.

Sądząc po ilości zorganizowanych przez Ciebie koncertów, można dojść do wniosku, że Dionizemu Piątkowskiemu po prostu się nie odmawia (śmiech).

 Faktem jest, że w jazzie wszystkiego jest za dużo. Dlatego czasem dochodzi do takich sytuacji, że wchodzisz do klubu Blue Note w Nowym Jorku i zastajesz w nim samych Japończyków, którzy przyszli zjeść hamburgera i wypić piwo przy dobrej muzyce. Albo siedzisz w klubie w południowej dzielnicy Chicago, gdzie łącznie z tobą przebywa w nim siedem osób. Muzyków, którzy w nim grają jest całe mnóstwo. Z kolei ci, którzy są już wylansowani, startują trochę z innej pozycji, grają mniej, ale w dobrych miejscach. I tylko czekają na takich facetów jak ja, czyli promotorów z Europy, bo chcą tu przyjechać. Kiedyś robiłem koncert David Murray Quartet w warszawskiej Sali Kongresowej. David, mój serdeczny przyjaciel jeszcze z lat 80., kiedy studiowałem w Kalifornii, jak zwykle spóźnił się na koncert, więc z marszu wyszedł na estradę i…zamarł. Po występie powiedział do mnie: „Stary, ja myślałem, że pomyliłem drzwi!” (śmiech). Bo czekały na niego trzy tysiące ludzi, a on sądził, że przyjdzie najwyżej dwieście osób.

Nadchodząca edycja Ery Jazzu stoi przede wszystkimi gitarzystami, którzy mieli już okazję zagrać w Poznaniu. Wystąpi Jean-Paul Bourelly, Leni Stern, John Scofield…

Bo muzycy chcą do nas wracać, zresztą bardzo się z tego cieszę. A poza tym, już coraz trudniej znaleźć jest takich, którzy dotąd nie byli na tym festiwalu. Wciąż szukam takich muzyków, którzy są przede wszystkim ciekawi. W tym roku mamy taką „edycję powrotów”, program koncertów tych, którzy już u nas byli, jednak warto podkreślić, że dawno temu. John Scofield powraca po kilkunastu latach.

 Dość obiecująco zapowiada się koncert wspomnianej Leni Stern – gitarzystki, która często współpracuje z muzykami z Afryki. Jej nowy program zatytułowany jest „From New York to Roots”.

 Leni i Mike Stern są dość ciekawym małżeństwem, żadne z nich raczej nie ingeruje w swoje działalności artystyczne, bardzo rzadko pojawiają się na swoich albumach. Dodatkowo są mocno związani z – jak ja to nazywam – „sytuacją Davies’owską”, Miles często u nich bywał zarówno prywatnie, jak i zawodowo. Leni od paru lat ma ogromną potrzebę nagrywania z muzykami etnicznymi. W tym celu parę razy wybrała się do Senegalu i Somalii, gdzie zrealizowała kilka naprawdę dobrych płyt. Tworzy melodyjną muzykę, która przybliża do jazzu tych nieprzekonanych. To nie jest mocne granie w stylu grupy Osibisa, to subtelny jazz według jej własnej filozofii. Szanuję ją za to, że jest konsekwentna. To nie jest jej fanaberia, bo to specyficz