z Dionizym Piątkowskim rozmawia Jan Strzałka
– Czy to prawda, że na ulicach Chicago od rana do wieczora rozbrzmiewa bebop, gospel i blues?
– W Chicago albo w Nowym Jorku dobry muzyk nie wstydzi się grać na chodniku. W chicagowskim Grand Parku odbywa się największy festiwal jazzowy w Ameryce, w którym uczestniczy trzysta zespołów i dziesiątki tysięcy fanów. Bezpłatne koncerty zaczynają się o dziesiątej rano, kończą o czwartej nad ranem. W Europie jazzu słuchają elity, a w Ameryce nawet Branford Marsalis w rodzinnym Nowym Orleanie grywa w parku. Pytałem właściciela nowojorskiego klubu Blue Note, skąd ma pieniądze, by dzień w dzień zapraszać Chicka Coreę czy B.B. Kinga. Okazało się, że gwiazdy grają za symboliczne, dla europejskiego promotora, honoraria, bo jeśli nie będą grać w klubach – nie utrzymają się na rynku. W chicagowskim klubie Green Mill, który zawdzięcza swoje istnienie Alowi Capone, koncerty odbywają się codziennie. W każdy poniedziałek występuje tam Patricia Barber – w Europie traktowana jak wielka gwiazda, a do Green Mill dojeżdża autobusem. Kiedy Patricia przybyła do Polski, na widok plakatów zapowiadających jej koncerty, dziennikarzy cisnących się na rozmowę, nie mogła uwierzyć własnym oczom. Tak samo jest w Paryżu, w szeroko rozumianej Europie. Pod koniec lat 70. studiowałem jazz w Berkeley. Pewnego razu poznałem kierowcę ciężarówki, który podrzucił mnie do Los Angeles. Oniemiałem, słysząc jego nazwisko. Był to Pharoah Sanders, genialny saksofonista. Jazz jest fajny – mówił Sanders – lubię grać w sobotę w klubie Kingstone Corner w San Francisco, ale wiesz, stary, ja mam job i żona chce, żebym w czwartek dał jej kasę…Jednocześnie bycie zawodowym muzykiem jazzowym w Stanach to nic nadzwyczajnego, praca jak inne. Każda szkoła średnia i uniwersytet mają wydział jazzu (w Polsce obowiązkowy jest wf, w Stanach – jazz). W Pittsburgu, gdzie wykładam, na wydział jazzu garną się studenci. Niektórym marzy się sława, inni chcą być tylko muzykami studyjnymi, co znaczy, że będą zarabiać więcej niż sławy, bo codziennie będą mieli pracę. Wielu pragnie grać zawodowo, jak Wynton Marsalis, który rano dyryguje i gra jako solista z orkiestrą dziecięcą w nowojorskim Lincoln Center, po południu występuje ze swoim jazzowym sekstetem, a wieczorem w Carnegie Hall gra Mozarta.
– Czym się różni jazzowe Chicago od Nowego Jorku?
– W Europie panuje przekonanie, że jazz kwitnie przede wszystkim nad Hudsonem, ale muzycy amerykańscy – a większość z nich mieszka poza Nowym Jorkiem – powiadają: w Nowym Jorku nie ma jazzu! Owszem, jest biznes, wytwórnie, w których nagrywa np. Wynton Marsalis, są nawet kluby, ale prawdziwego jazzu tam nie uświadczysz! Od lat sercem jazzu niekomercyjnego jest Chicago. Kiedyś był nim Nowy Orlean, później Kansas City z Countem Basie czy Zachodnie Wybrzeże ze Stanem Getzem, ale dziś nawet centrum gospel przesunęło się z Południa do Chicago. Nie mówi się nawet „jazz”, ale „brzmienie chicagowskie”, bo tamtejsza awangarda spod znaku Association For The Advancement of Creative Musicans (AACM) wyszła poza granice jazzu. Kiedy ostatnio organizowałem jazzowy koncert tria Dino Saluzziego , tak na dobrą sprawę niewiele miał on wspólnego z jazzem. To była już muzyka klasyczna z nutą tanga. Jazz staje się umownym pojęciem: mieści się w nim zarówno twórczość argentyńskiego mistrza tanga Astora Piazzolli, jak poszukiwania Josepha Jarmana i Tomasza Stańki.
– W czym tkwi fenomen Chicago?
– Od lat 40. ubiegłego wieku w Chicago rodzi się jazz nowoczesny, który inspiruje artystów amerykańskich i europejskich. Jak np. bebop, który wyrósł po swingu. Dla Czarnych swing nie był prawdziwym jazzem, ale muzyką taneczną. Trzeba było, aby Theolonious Monk, Dizzy Gillespie i Charlie Parker powiedzieli: hola, zaczynamy improwizować – i tak powstał – upraszczając – bebop. Jednak najważniejsze dla współczesnego jazzu okazały się doświadczenia awangardy chicagowskiej, która eksplodowała w latach 60., kiedy doszło do manifestacji świadomości afro-amerykańskiej. Jazz chicagowski jest „korzenny”, stanowi najjaskrawszy wyraz czarnej kultury i ideologii. Afroamerykanin powiada: jazz jest naszą własnością i basta. Toteż w Chicago patrzy się z pobłażaniem na nowojorczyków – nawet takich jak Chick Corea, Dave Brubeck czy Keith Jarrett, o Europejczykach nie wspominając. W muzycznym kotle chicagowskim dominują dziś bluesmani i czarna awangarda z kręgu AACM i Great Black Music (GBM), która jak ognia wystrzega się show biznesu i komercji. Może czasami pragnęliby nagrać płytę i zarobić, ale nigdy kosztem kompromisu artystycznego. Artyści GBM wolą grać w małych klubach. Ich autorytetami są przede wszystkim John Coltrane i Ornette Coleman. Duke Elington? Poprawny, świetne aranżacje – mówią – ale to skończony rozdział. Słuchając Black Music nigdy nie czuje się nudy. Każdy koncert jest niepowtarzalny, nie tylko dzięki temu, że te występy są parateatrem. Lester Bowie z Art Ensemble of Chicago zamienił koncert w rytuał, a pohukując jakby w suahili dawał znak, że poszukuje korzeni. Od tego czasu artyści GBM przywdziewają bajeczne stroje afrykańskie i malują twarze, jakby za chwilę w głębi Czarnego Lądu mieli uczestniczyć w obrzędach wtajemniczenia. Maurice Kalaparusha McIntire, genialny saksofonista, który gościł niedawno w Polsce, nie daje koncertów, raczej urządza misteria voodoo…
– Co oznacza magiczne słowo ,,roots”, czyli korzenność awangardy chicagowskiej?
– W Ameryce wszystko, co stanowi tradycję, określa się mianem „roots”. Korzenie awangardy nie były prawdziwe, lecz wykalkulowane w ideologicznych manifestach afro. Gdyby Lester Bowie czy Khahil El Zabar szukali autentycznych korzeni jazzu, powinni byli zwrócić się w stronę gospel, spiritual lub południowego bluesa, zamiast szukać inspiracji w Ghanie albo w Nairobi, bo tam nikt już nie wali w bębny, ale słucha amerykańskich radiostacji. Muzyczna fascynacja Afryką zaowocowała odświeżeniem jazzu, ale w życiu ideologia afro zawiodła artystów na manowce. Jedni głosili ją umiarkowanie, inni stali się radykałami czarnej kultury i tożsamości. Kiedy w latach 60. artyści GBM zaczęli głosić, że jazz należy do nich, hasło to miało ideologiczną podszewkę. Czarni manifestacyjnie odcinali się od amerykańskiego patriotyzmu i więzi z narodem – a w Ameryce to rzecz niebywała. Mówili: niech białasy grają swoją music! Niektórzy nie chcieli nawet grać dla Białych. Manifestowali dumę z faktu, że są potomkami niewolników. Zmieniali nazwiska na a