Dionizy Piątkowski jest jednym z najbardziej znanych w Polsce znawców jazzu, publicystą i dziennikarzem muzycznym. Opublikował kilka tysięcy artykułów i recenzji w prasie krajowej oraz w USA, Francji, Niemczech, Szwajcarii i Wielkiej Brytanii. Autor książek na temat jazzu ( w tym pierwszej w Polsce Encyklopedii Jazzu), producent płyt. Współorganizator, pomysłodawca i dyrektor artystyczny Ery Jazzu. Promotor najważniejszych wydarzeń muzycznych w Polsce.. Wykładowca jazzu w Instytucie Jazzu w University of Pittsburgh w USA oraz Institute For Jazz Research w Austrii. Z Dionizym Piątkowskim rozmawia Marek Zaradniak.
-Jak się zainfekowałeś jazzem?
–W moim przypadku stało się to w sposób całkowicie normalny. Jako nastolatek dostałem od moich znajomych mieszkających w Szwecji kilka płyt jazzowych. Był Stan Getz, John Coltraine i ktoś tam jeszcze. W paczce zapewne nieprzypadkowo znalazły się też nagrania Deep Purple In Japan, Led Zeppelin 2. Zafascynowała mnie ta muzyka, tak różna od tego, co można było wtedy usłyszeć gdziekolwiek i tak wciągnęła, że chciałem się o niej jak najwięcej dowiedzieć, a przede wszystkim słuchać. Złożyło się szczęśliwie, że poznałem Zbyszka Namysłowskiego, a z Ptaszynem Wróblewskim byłem nawet na kolacji. Aż przyszedł dzień, gdy zamarzyłem z kolegami z klubu studenckiego w Poznaniu, by sprowadzić muzyków, którzy zagraliby dla nas jazz na żywo. Gdy ten pierwszy sen się ziścił, pomyślałem o sprowadzeniu do klubu kolejnego jazzmana, potem znowu innego i następnego. W ten sposób trwa to całe dziesięciolecia.
Era Jazzu – plejada gwiazd i stylów – który jest Ci najbliższy?
W ramach Ery Jazzu ,od 1998 roku -zrealizowaliśmy blisko dwieście koncertów, i choć w wielu uczestniczyły gwiazdy najwyższego formatu, to trudni dokonać mi jakiegoś „jubileuszowego” rankingu. Z pewnością jakimś odniesieniem są moje subiektywne odczucia przy realizacji koncertów, spotkań z artystami, jakiejś – z oczywistych powodów- -krótkie serdeczne znajomości. Niezwykle miło wspominam zatem spotkanie i koncert legendarnego Tootsa Thielemansa, kapryśnej Dianny Krall, Gato Barieri’ego, Keith Jarretta, Wayne Shortera, Joe Zawinula, ale także koncerty, które rozpoczęły długie przyjaźnie : z Hancockiem, Al. Di Meolą , Davidem Murrayem, Janem Garbarkiem.
Z fana muzyki przeistoczyłeś się w jej biznesmena. Nie męczy cię ta sytuacja, nie masz jej dość?
Chyba już za daleko poszedłem by całkowicie móc się zatrzymać. Sukces kolejnych przedsięwzięć wpływa na presję otoczenia i wręcz życzliwe żądanie kontynuowania moich działań. Kocham jazz i jego ludzi. Dzięki koncertom poznaję ich muzykę i ich samych lepiej. Jak tu z tego zrezygnować? To kilkadziesiąt lat mojego życia, to cały mój jazz. Jestem pokoleniowym rock’n’rollowcem. Rozmiłowanym w gitarowym brzmieniu tamtych lat, sześćdziesiątych, siedemdziesiątych. Sam nawet zrobiłem gitarę elektryczną ! Chadzałem na lekcje gry na klasycznej gitarze, ale te palcówki, prymki i ludowe piosenki bardzo mnie onieśmielały. Wyobrażałem sobie, że gdy już dostatecznie dobrze opanuję ten instrument skończę recitalami u cioci na imieninach. Elektryczna gitara to był szpan, to była wtedy przepustka do innego, także towarzyskiego świata. Ale gdy już podłączyłem się do archaicznego wzmacniacza , i gdy przystawki zaczęły modulować dźwięk… zrozumialem, że bardzie interesuje mnie sama muzyka, niż jej tworzenie i granie… To była najważniejsza decyzja mojego życia. Udało mi się uciec przed grożbą kariery restauracyjnego klezmera. Odkryłem w sobie wtedy, że jako instrumentalista jestem beztalenciem i zacząłem już tylko słuchać muzyki. Dom nasz zawsze pełen był muzyki i milości; rodzice, rodzeństwo, także znajomi tolerowali moje muzyczne nocne słuchanie, wszystkie pieniądze wydane na płyty… Potem stało się to moja manią i „profesjonalnym hobby”: do dzisiaj kupuje płyty, ksiązki choć zgromadzona ilość zatrważa. Słucham muzyki na okrągło: nowych nagrań, reedycji, wszystkiego co tchnie jazzem. Nie mam ulubionego kompozytora, artysty, nagrania; może mniej słucham dixielandu, nu –jazzu ,więcej modern-tradycji Coltrane’a. Uwielbiam nagrania łączące jazz z klasyka, muzyką etniczną. Sporo słucham tzw. world music. Gdyby przejrzeć moja płytotekę, można by odnieść błędne wrażenie, że np. kilka metrów CDs Duke’a Ellingtona i trzy metry metry CDs Milesa Davisa to „miara” moich fascynacji. Ale tak nie jest… Często wracam do nagrań młodych, nieznanych muzyków, awangardy „black music”… To jest tak ja z czytaniem książek; po lekturach obowiązkowych sięgasz po kolejne tomy, potem się okazuje, że bardziej interesuje cię ten autor ,mniej inni, i tak dalej, dalej..Słuchanie muzyki jest nałogiem ! Gdy do tego dodasz kolekcjonowanie tych wszystkich nagrań, robi się z tego ogromny magazyn jazzowych dżwięków, tysiące, tysiące płyt. Rzeczywiście to jest imponujący zbiór, głownie jazzu. Większym sentymentem darzę moja kolekcje płyt długogrających LP, zwłaszcza tych ,które nie maja szans edycji na CD. Tam są prawdziwe rarytasy : pierwsze edycje Coltrane’a, Rollinsa, jakieś wspaniałe winylowe „białe kruki”.
Jak się teraz czujesz patrząc wstecz na cały swój dorobek i karierę?
Nie patrzę na życie przez pryzmat kariery, jakiegoś tam sukcesu. Jestem spełniony, jako człowiek czynu, muszę cały czas coś robić, takie jazzowe ADHD. Mógłbym już teraz powiedzieć koniec, już nic nie robię, odpoczywam, ale nie chcę, czuję potrzebę działania,jakiś nowych pomysłów. To nie jest niedosyt,to jest jakaś ambicja,która mnie gna do przodu. Przez te blisko 40 lat żyłem z muzyki, poznałem wspaniałych ludzi, zwiedziłem cały świat, to są piękne i cenne doświadczenia. Kocham to co robię, choć może za bardzo z sercem w to wszystko wchodzę, za bardzo się angażuję… Ja jestem one – man show, o wszystkim myślę, wszystko chcę sam sprawdzić. Dla moich współpracowników, kolegów może to być uciążliwe. Przepraszam za „upierdliwego Poznańczyka”. Moja żona powtarza, że jak nie mam zawalonego dnia od rana do wieczora, to jestem okropny. Tak mam chyba skonstruowany charakter, zawsze mam jakieś zajęcie, jakąś pracę. Mam przecież wolny zawód, to mogę sobie zrobić cztery dni wolnego, właśnie nie. Mój kalendarz jest zapełniany bardzo skrupulatnie ale i z ogromną fantazją.
Czy Era Jazzu pasuje do europejskiego modelu jazzoywch imprez ?
W Europie na palcach jednej ręki można policzyć przedsięwzięcia jazzowe robione przez pasjonatów. Prawie wszystkie egzystują jak typowe biznes – produkcje. W Ameryce wokół festiwali jazzowych nie ma aż takich pieniędzy, jak w Europie, a jazz bardziej jest postrzegany jako coś robionego z zamiłowania. A Europejczyków, którzy w świat jazzowy weszli najpierw z sercem, a potem skorzystali z dobrodziejstw zrobienia pieniędzy na jazzie, jest niewielu. Na przykład Claude Nobs, który stworzył ogromny dziś festiwal w szwajcarskim Montreaux. To fan jazzu, pewnie bardziej zakręcony na tym punkcie niż ja. Albo Paul Ackets, nieżyjący od kilku lat założyciel festiwalu Northsea. To ludzie, którzy chcieli początkowo stworzyć ciekawe, kameralne imprezy. Pieniądze stały dla nich na drugim miejscu. Mam takie powiedzenie: „pieniądze to rzecz najłatwiejsza do załatwienia”. Najważniejszy jest zamysł. Jeśli masz dobry pomysł i energię by wcielić go w czyn, to są to mocne argumenty, przemawiające za powodzeniem przedsięwzięcia. Miarą sukcesu Ery Jazzu są pełne sale na naszych koncertach oraz poszukiwania biletów na kilka dni przed koncertami.I dzieje się tak nie tylko gdy zapraszam Dianne Krall, Dianne Reeves czy Herbiego Hancocka, ale także wtedy gdy realizujemy specjalne, festiwalowe edycje
Czy „Ere Jazzu” uważa Pan za za zupełnie odrębny projekt mający własną publiczność?
Era Jazzu jest pomysłem na prezentację najwybitniejszych innowatorów jazzu.Staram się by cykl ten miał swą regularna amplitudę koncertową, ale każdego roku edycję festiwalową .Nie staram się przy tym zwracac uwagi na “gwiazdorstwo” zapraszanych muzyków.Bardziej interesuje mnie ich muzyczna, kreatywna forma. I oczywiście niezaprzeczalny fakt iż są elitą współczesnego jazzu. Nie szukam artystów jakis przejściowych mód; interesuje mnie jazz ze wszystkimi jego mutacjami, ale ten tworzony potrzebą artystycznego wyzwania,a nie komercyjnej, przemijajacej mody. I Nawiązuję własne kontakty, pokazujemy oryginalne zjawiska i muzyków w jazzie, często po raz pierwszy w Polsce. Sam pomysł zrodził się gdzieś w połowie lat dziewięćdziesiątych, gdy uczestnicząc w wielu festiwalach zauważyłem, że odchodzi się o kilkudniowych spędów na rzecz cykli koncertowych i specjalnie przygotowywanych projektów, które spięte określonym i konsekwentnym pomysłem stanowią doskonałą medialną i marketingowa całość. Stad pomysł na serię koncertową Era Jazzu, która zadebiutowała jesienią 1998 roku. Wtedy zaskoczeniem dla wszystkich było, że np. poznańskim w klubie Blue Note może wystąpić wielka gwiazda. John Scofield, Gato Barbieri, Kronos Quartet, Paul Motian, Lee Konitz, Oregon, John Abercrombie – to nasi pierwsi goście. Ale Era Jazzu pokazywała wtedy jeszcze jedno: koncerty odbywały się w wielu miastach Polski, w prestiżowych miejscach, dla elitarnej publiczności, która natychmiast zaakceptowała taką formułę.
Według jakiego klucza dobierasz artystów?
Dziś, po wielu latach obcowania z jazzem, dostaję po kilkanaście ofert dziennie, mam więc z czego wybierać. Staram się unikać gwiazd komercyjnych. A nawet jeśli się pojawiają, to w nietypowych układach, tak jak Al Di Meola z orkiestrą kameralną Agnieszki Duczmal. Chcę, by publiczność dowiadywała się, że istnieją wielcy artyści tacy, jak grający muzykę klezmerską David Krakauer, swingujący New York Voices czy argentyński bandeonista Dino Saluzzi. Era Jazzu to mój autorski projekt, stąd też moje muzyczne fascynacje są często ważnym argumentem w doborze artystów. Na pierwszym miejscu jednak zawsze stawiam wysoki poziom muzyki. Najbardziej lubię projekty niekonwencjonalne, nad którymi trzeba się napracować, jak choćby ostatnio realizowany pomysł zaaranżowania kameralnych utworów Krzysztofa Pendereckiego na kwintet jazzowy.
z Dionizym Piątkowskim rozmawiał Marek Zaradniak/ Głos Wielkopolski/2018