z Dionizym Piątkowskim rozmawia Paulina Maria Wiśniewska

 

Udziela Pan wielu wywiadów, jakie pytanie stawiane jest najczęściej, a jakie nie padło, choć Pan na nie czeka? Jakiego pytania najbardziej Pan nie lubi i dlaczego?

 Jestem rozmówcą otwartym, odpowiadam na każde pytania, szczęśliwie nie odbiera się mojej osoby, jako celebryty więc szukanie sensacyjności w moich wypowiedziach jest pomijane. Ot, rozmawiamy zazwyczaj o jazzie, muzyce i kulturze, która mną zawładnęła. Prawie pół wieku jazzowego życia…jest o czym opowiadać.  Bo jazz jest dla mnie  muzyką, stylem i kulturą; bardzo uniwersalnym, pasującym do każdego środowiska, nastroju, sytuacji. Jest także ponadczasowy, rozgrywa się z każdym koncertem, z każdą emocją. Jest też po trosze elitarny i snobistyczny, ale takie postrzeganie jazzu przysparza mu także wielu, wielu entuzjastów….Mimo zawirowań stylistycznych jazz ma się świetnie i  ma własną, stałą publiczność. O   niezwykłej  popularności  muzyki  jazzowej świadczą  dzisiaj nie  tylko  koncerty i festiwale, wydawnictwa i nagrania – ale przede wszystkim publiczność: fani tej nieokiełzanej muzyki, sztuki, kultury i jazzowego obyczaju. A na pytanie, czy jazz ma przyszłość, odpowiem tak samo :  trudno wyobrazić sobie świat bez jazzu .

Fascynacja ta zrodziła pomysł na Erę Jazzu, która celebruje dzisiaj 20 lat ?

Początkowo sądziłem, że to będzie jednorazowa impreza, ale sukces pierwszej edycji natychmiast uruchomił kolejne koncerty. Sam ze zdumieniem odkryłem, że ten projekt wciąga mnie coraz bardziej i poświęcam mu  coraz więcej czasu i zapału. Może właśnie dlatego mam bardzo emocjonalny stosunek do Ery Jazzu a poprzez nasze koncerty uruchomiłem także specyficzny, bardzo pozytywny rodzaj „snobizmu”, budowany na uczestnictwie  – zarówno muzyków jak i publiczności – w prawdziwym, artystycznym  wydarzeniu. Dla mnie niebywałym sukcesem imprezy jest samo kreowanie wydarzenia. Rzecz polega na tym, że każdy artysta uczestniczący w Erze Jazzu tworzy wokół siebie spory szum medialny. O wszystkich koncertach mówi się  i pisze. Każdy wieczór jest naprawdę niepowtarzalny i wyjątkowy, zabiegam zresztą, by tej wyjątkowości było jak najwięcej.

Skąd wzięła się Pana fascynacja jazzem?

Stało się to całkowicie normalnie: jako nastolatek dostałem od moich znajomych mieszkających w Szwecji kilka płyt jazzowych. Był Stan Getz, John Coltrane i ktoś tam jeszcze. W paczce zapewne nieprzypadkowo znalazły się też nagrania „Deep Purple In Japan” oraz „ Led Zeppelin 2”. Zafascynowała mnie  jednak ta pierwsza muzyka, tak różna od tego, co można było wtedy usłyszeć i tak wciągnęła, że chciałem się o niej jak najwięcej dowiedzieć, a przede wszystkim słuchać i słuchać. I to był ten „ zapalny „ moment. Moi koledzy słuchali Led Zeppelin, Hendrixa, Deep Purple a mnie z tej półki pasował już tylko Carlos Santana z Johnem McLaughlinem ( album „ Love Devotion, Surrender”), jakieś radosne dzięki Chicka Corei, trochę muzyki swingowej i przebojowych  big-bandów. Słuchałem spora radia,  rodzącej się Trójki; potem coroczny zjazd na kilka dni na Jazz Jamboree i chłonięcie wszystkiego co przynosił jazzowy świat. Z czasem stałem się bywalcem innych festiwalu, także zagranicznych. Aż przyszedł dzień, gdy zamarzyłem z kolegami z klubu studenckiego w Poznaniu, by sprowadzić muzyków, którzy zagraliby dla nas jazz na żywo. Gdy ten pierwszy sen się ziścił, pomyślałem o sprowadzeniu do klubu kolejnego jazzmana, potem znowu innego i następnego. W ten sposób trwa to całe dziesięciol