z Dionizym Piątkowskim rozmawia Mery Zimny

Jak się teraz czujesz patrząc wstecz na cały swój dorobek i karierę?

Nie patrzę na życie przez pryzmat kariery, jakiegoś tam sukcesu. Jestem spełniony, jako człowiek czynu, muszę cały czas coś robić, takie  jazzowe ADHD. Mógłbym już teraz – a stuknęła mi właśnie 60-tka – powiedzieć koniec, już nic nie robię, odpoczywam, ale nie chcę, czuję potrzebę działania,jakiś nowych pomysłów. To nie jest niedosyt,to jest jakaś ambicja,która mnie gna do przodu. Przez te blisko 40 lat żyłem z muzyki,  poznałem wspaniałych ludzi, zwiedziłem cały świat, to są piękne i cenne doświadczenia.  Kocham to co robię, choć może za bardzo z sercem w to wszystko wchodzę, za bardzo się angażuję… Ja jestem one – man show, o wszystkim myślę, wszystko chcę sam sprawdzić. Dla moich współpracowników, kolegów może to być uciążliwe. Przepraszam za „upierdliwego Poznańczyka”. Moja żona powtarza, że jak nie mam zawalonego dnia od rana do wieczora, to jestem okropny. Tak mam chyba skonstruowany charakter, zawsze mam jakieś zajęcie, jakąś pracę. Mam przecież wolny zawód, to mogę sobie zrobić cztery dni wolnego, właśnie nie. Mój kalendarz jest zapełniany bardzo skrupulatnie i z fantazją.

To wspaniałe, niewielu jest ludzi, którzy mogą powiedzieć, że czują się w życiu spełnieni.

Tak, czuję się szczęśliwy, udało mi się połączyć pasję z pracą. Nigdy w życiu nie sądziłem, że będę organizatorem koncertów,wydawało mi się, że mam w sobie naturę dziennikarza,artysty. Byłem wielokrotnie  namawiany by zostać menedżerem  znanych muzyków, od Al Di Meoli po Tomka Stańkę. Nie godziłem się, bo wiedziałem, że nie nadaję się do takiej pracy, nie czułem tego. Chciałem bawić się jazzem,a nie być pracownikiem jazzu.

Jak to wszystko się u Ciebie zaczęło? W jaki sposób doszedłeś do miejsca, w którym teraz jesteś?

Zaczęło się to bardzo dawno temu. Już jako 14, może 15-latek słuchałem bardzo dużo różnej muzyki. Na przełomie lat 60-tych i 70-tych znajomi rodziców przysyłali nam paczki  z zagranicy w których  – między innymi – znajdowały się także płyty. Pamiętam, że były tam bossa novy Getza, ballady Coltrane’a i ja tego słuchałem. Ta muzyka kompletnie mi pasowała, akceptowałem ją. Moi koledzy słuchali Led Zeppelin, ja też, ale wolałem jazz. Dzięki tym płytom nauczyłem się  i jazzu,i języka.Tak już w życiu młodego człowieka jest, że w odpowiednim czasie musi do niego trafić określony rodzaj muzyki. W moim przypadku tak właśnie się stało – zostałem zainfekowany jazzem.

Co było dalej?

Zacząłem pisać do  szwedzkiego „Orchestra Journal”,  to jest najstarsze pismo jazzowe. Najpierw pisałem teksty w języku polskim, potem po angielsku, gdy już opanowałem go na książkach i płytach. Do dzisiaj ,z pamięci , mogę ” recytować” tzw.cover notes i listę tytułów na stronie A i B jazzowego long-playa. Kiedy rozpocząłem studia z etnografii pisałem już regularnie do trzech magazynów muzycznych i dostawałem za to wynagrodzenie. Ogromne,bo w markach,dolarach,które tutaj czyniły ze mnie jazzowego krezusa. Byłem jednym z tych, którzy nie wyjeżdżając z kraju, bardzo dobrze zarabiali. Tak mnie to rozpuściło, że na drugim roku studiów wyjechałem na trzy miesiące do Szwecji, gdzie pracowałem w radiu, cały czas szlifując język. Wróciłem do kraju przywożąc – miast modnego wtedy garbusa – profesjonalny gramofon i walizy płyt. Rozpocząłem współpracę z radio, zacząłem sporo pisać o jazzie w prasie krajowej: od Jazzu po Razem,Nurt oraz ITD. Oczywiście kończyłem w tym czasie etnografię ze specjalizacją folklor muzyczny. Wmówiłem sobie,że jazz jest w jakimś sensie folklorem; napisałem nawet pracę magisterską na ten temat.

Nie miałeś z tego tytułu problemów na studiach?

Nie, etnografia nie była bardzo wymagającym kierunkiem, zajęcia mieliśmy po kilka godzin, dwa,trzy razy w  tygodniu. Dzięki temu mogłem zajmować się muzyką. To był jeden z najlepszych okresów  w moim życiu, bardzo wesoły i rozrywkowy; poznałem wtedy bardzo dużo wspaniałych osób. Objechałem całą polską estradę i poznałem ją od zaplecza, gdyż jako dziennikarz Nurtu czy radia jeździłem na festiwale jazzowe w całej Polsce. To wiązało się nie tylko z pracą, ale z nowymi znajomościami i przepyszną zabawą. Potem w 1979 roku wyjechałem do Stanów, na zaproszenie amerykańskiego pianisty Jacka Reilly’ego ,któremu zorganizowałem kilka koncertów. Wtedy już byłem mocno jazzowym facetem: ze znajmościami w branży, mirem  , że tak powiem ” znanego” krytyka jazzowego. W Stanach spędziłem  sześć miesięcy, mieszkając u różnych muzyków, u właścicieli klubów, generalnie u ważnych ludzi jazzu i estrady.Poznałem wtedy Amerykę od podszewki, odsyłany od znajomych do znajomych przejechałem całe Stany. To było bardzo ważne doświadczenie i wielka, także muzyczna przygoda.Zauroczyłem się wtedy i wyleczyłem z Ameryki.Bywam w Stanach bardzo często, ale mimo mojej oczywistej ” kulturowej amerykanizacji” to nie jest moje miejsce na ziemi.

A po studiach?

Dużo jeździłem zawodowo i jeszcze więcej prywatnie,turystycznie. Jako jeden z nielicznych, posiadałem paszport, który najcześciej miałem w domu. To dzisiaj brzmi zabawnie, ale wtedy,w koncu lat siedemdziesiątych , paszport po powrocie, w ciągu siedmiu dni należało zwrócić. Ja nie zwracałem, bo zaraz leciałem dalej, w kolejną podróż. W tamtych czasach takie podróże to była nobilitacja,jakiś szczególny  uśmiech losu.coś! Znałem angielski, dobrze poruszałem się po świecie, udawałem więc światowca: będąc za granicą to ja dzwoniłem do kolegów  w radio, prasie i zdawałem relację z koncertów, festiwali,tych wszytskich MIDEM i muzycznych gal. Kiedy miałem 26 lat odbyłem kolejny ważny wyjazd do USA. Ten pobyt zakończyłem  na słynnym Berkeley University, kursem Jazz and Black Music. Wtedy w Stanach miałem spędzić ponad sześc miesięcy, ale  narodziny córki Leny wyzwoliły we mnie takie emocje, że wróciłem po pięciu miesiącach. Był jeszcze jeden taki istotny moment. W 1985 roku dostałem stypendium przyznawane przez United States Information Agency. W latach 80-tych Agencja ta miała taki program kulturalny, w ramach którego przyznawała stypendia osobom promującym kulturę amerykańską w państwach Bloku. Zakwalifikowałem się na nie jako krytyk jazzowy i miałem spędzić 30 dni jeżdżąc po Stanach. Oni zorganizowali mi spotkania z kim tylko chciałem czyli na przykład z szefami czy wiceszefami wytwórni,